19.04.2017

05. "Żałujesz?"



- Nie było cię na przyjęciu. Czekałem… cóż, chyba nawet za długo. 
Wygładzam kremową suknię na kolanie i spoglądam na siadającego naprzeciwko mnie Dylana. Jego mina nie świadczy o dobrym humorze, a ja miałam nadzieję na samotnie spędzony poranek w promieniach słońca. Cóż, nawet na balkonach na najwyższym piętrze, znalazł mnie. Płakać nie będę, ale zadowolona też nie jestem. Byłabym, gdyby miał bardziej przyjazny ton.
Byłabym, gdybym wczorajszego wieczoru nie spotkała tamtego Palanta.
- Mam nadzieję, że jednak nie zbyt długo i zdążyłeś zadowolić inne panny dworu wraz z Jonathanem. Jestem pewna, że nawet beze mnie, i on bawił się wyśmienicie. Poza tym, nie czułam się honorowym gościem przyjęcia, dlatego też się na nim nie pokazałam z przymusu.
- Musisz być honorowym gościem?
- Nie – rzucam delikatnie, ale dosadnie. – Muszę mieć ochotę na tańce. Cos jeszcze masz mi do zarzucenia? Może ubrałam się niewłaściwie?
Unosi brew.
- Wyglądasz zjawiskowo, jak zawsze z resztą. – Przerywa na moment. Ja skinąwszy głową w ramach podziękowania, upijam łyk pysznej kawy przygotowanej przez Williama. – Odnośnie twojego pytania. Owszem, mam ci coś jeszcze do zarzucenia.
- Zamieniam się w słuch.
Irytuje go moje zachowanie. To może lepiej, szybciej da mi spokój. Wspominałam kiedyś, że nienawidzę, kiedy ktoś wytyka mi błędy? Dylan nie dość, że przyjechał tutaj zaledwie dobę temu, teraz śmie mi psuć humor (i nie ważne, że tak czy inaczej był zepsuty). Ciemnowłosy pochyla się nad stolikiem, zagląda mi w oczy.
- Pierwsza sprawa to przyjęcie. Druga jest powiązana – wyjaśnia spokojnie. – Zaniepokojony twoja nieobecnością, nie mogłem pozbyć się uczucia, że coś jest z tobą nie tak. Od zawsze wyczuwam obecność twojej magii, dlatego poszedłem do twoich komnat. I zgadnij, co tam znalazłem.
- Z pewnością nie mnie – przyznaję otwarcie.
- Nawet nie próbujesz ściemniać.
- Po co? Żeby się ośmieszyć? – pytam. – Karzesz mi zgadywać, a to znaczy, że znasz prawdę. Odrobinę logiki, Dylanie. Nie jesteśmy już dziećmi. Umarliśmy i powstaliśmy z martwych tylko po to, żeby bawić się w zgadywanki? Myślałam, że jesteśmy ze sobą szczerzy i rozsądni.
Opadł na oparcie plecionego krzesła.
- Gdzie byłaś? – pyta. Wyczuwam zniecierpliwienie, jakby tylko czekał, aż się potknę. Odwracam wzrok, postanawiając milczeć. – Lydia, w wiosce był zamach. Dwoje ludzi straciło życie, w tym jedno dziecko.
Dziecko.
To biedne dziecko.
Natychmiast mam przed oczami obraz jego śmierci, jak w okropnym horrorze. Znowu widzę jak od strzały upada, krztusi się i wije z bólu, a potem już nie oddycha. Jego maleńkie ciałko blednie, oddając duszę temu, który je zabiera. Słyszę w głowie krzyk. Przeraźliwy, zrozpaczony krzyk jego matki, innych dzieci i matek.
Przestań.
Dosyć myślenia.
- Lydia! – Dylan podnosi głos. Wyrywa mnie z koszmaru na jawie, więc przenoszę na niego opanowane spojrzenie. Uderza pięścią w stół. Teraz się wzdrygam. Wiem, że nic mi nie zrobi, bo nie mógłby. Nawet nie potrafi. – Odpowiedz. Gdzie byłaś wczorajszej nocy?
- Nawet jeśli w wiosce, to co to zmienia? Jestem dorosła i mogę robić co mi się żywnie podoba. Nie Ty. A już na pewno nikt inny nie będzie mi dyktował zasad. Powinniście się wszyscy cieszyć, że jeszcze tu jestem i nie zamierzam się stąd ruszać. Jeszcze – oznajmiam bez skrupułów. – I jeżeli w tym momencie się nie uspokoisz, nie będziemy kontynuować tej rozmowy. Kłócić się z tobą również nie mam zamiaru, więc daruj sobie tani cyrk.
- Owszem, jesteś dorosła, ale nie jesteś wcale bezpieczna. Takim jak ty nie wolno opuszczać pałacu.
- Takim jak ja?
- Osobom ważnym. Nawet nie wiesz jak ważna jesteś dla nas wszystkich tutaj. Zwłaszcza dla Katherine. Widzi w tobie coś niesamowitego i teraz, gdy nie ma Seana, pokłada całe nadzieje w nas. W tobie. Poza tym, gdyby tylko Noah cię zobaczył, rozpoznał… Nie odpuściłby, dopóki nie dostałby cię w swoje ręce, ponieważ bije od ciebie moc, jesteś piękna i nieosiągalna, a to doprowadziłoby go do szału i…
- I chciałby mnie bardziej – dokańczam za niego.
- W rzeczy samej. Dlatego nie możesz wychodzić z zamku. Możesz mi obiecać, że więcej tego nie zrobisz?
Kręcę głową, patrząc na piękny krajobraz wokół.
- Przyznałeś, że jestem dorosła. Potrafię się bronić, nie tylko magią. I będąc z tobą kompletnie szczera, odpowiem – nie. Nie mogę obiecać ci czegoś, czego nie zamierzam dotrzymać.
Tym bardziej wiedząc, że on gdzieś tam jest.
- Nie rozumiesz, że narażasz się na cholerne niebezpieczeństwo?
- Rozumiem. W pełni to rozumiem, ale to jest moje życie, Dylan. I to ja decyduję, jak się potoczy dalej.
Czarodziej wzdycha.
- Ehh.. I co ja mam teraz z tobą zrobić?
- Nic. Pozwól mi dbać o siebie na własną rękę. – Patrzę mu w oczy i czuję, że się złamie. Ja go złamię. – Daj spokój, Dylan. Znasz mnie najlepiej z tych wszystkich ludzi. Naprawdę sądzisz, że nie dam sobie rady sama?
- Wiem, że dasz – odpowiada bez zastanowienia, lekko zrezygnowany. – Chodzi o moją powinność. O powinność nas wszystkich. Katherine pragnie, byś była jak najlepiej chroniona. Moje sumienie nie pozwalamy myśleć, że mógłbym pozwolić komuś cię skrzywdzić.
- Oboje wiemy, że nic mi się nie stanie. Jestem nieśmiertelna – zapewniam go. – Ufasz mi?
- Ufam. – Wstaje z krzesła, więc muszę patrzeć w górę. – Ale mimo wszystko nie pozwolę ci opuścić bram tego pałacu. Chciałem po dobroci, ale jesteś uparta i obojętna na wszystkie prośby. Tak się nie da, Lydia. Nie myślisz racjonalnie, jeżeli sądzisz, że gdziekolwiek jesteś bezpieczna i my musimy dokładać starań, żebyś mogła się tak czuć.
Również wstaję.
- Nie czuję się zagrożona – mówię zgodnie z prawdą.
- Powinnaś.
Odchodzę od stolika, zbliżam się do marmurowej barierki i wzdycham. Nie wyobrażam sobie, że mogą mnie tu zamknąć wbrew mojej woli. Dylan kiedyś taki nie był, ufał mi bardziej. Powtarzam sobie w myślach, że mam zachować spokój. Wiem, że on tam za mną stoi i bacznie mnie obserwuje, dlatego tym bardziej nie mogę pozwolić sobie na słabość. Nie wiem skąd u mnie ta pokusa grania silnej i pewnej siebie ale po prostu czuję, że to mi zapewni jakieś bezpieczeństwo. Prawo do własnego słowa.
„(…) my musimy dokładać starań…”
- Jacy „my”, Dylan? Kto musi mnie bronić?
Odwracam się twarzą do niego.
- Wiesz kto.
- Jake nie mógłby.
I jak na zawołanie zza ściany wyłania się postać Jacoba. Jednak wstrzymuje oddech dopiero po zauważeniu Seana podążającego tuż za nim. Łapię jego spojrzenie wbije te mnie. Patrzę to na tego, to na tego i nie wiem już, którego bardziej powinnam nienawidzić. Dylan zdezorientowany moim wzrokiem skierowanym nie w niego, obraca się.
Wszyscy trzej mierzą się wzrokiem.
- Chciałbym nie móc, Lydia – mówi na powitanie Jacob. Rozchylam lekko czerwone usta, oddycham przez nie, bo chyba potrzebuję więcej tlenu. – To dla twojego dobra.
- Oh, zamilcz – syknęłam, zabijając go wzrokiem.
- Dawno się nie widzieliśmy, Dylanie, nie prawdaż? – Sean i Dylan podają sobie dłonie, ale gdy ten pierwszy przenosi wzrok na mnie, kręcę głową z dezaprobatą. Niech się do mnie nawet nie zbliża. Zauważa moją niechęć, więc nie robi kompletnie nic. – Lydio.
- Wszyscy trzej jesteście siebie warci.
- Uspokój się – oponuje Black, unosząc delikatnie dłonie.
Dlaczego mam ochotę ich wszystkich zamordować?
- Jestem spokojna. Nie rozumiem kto dał wam prawo do ograniczania mnie.
- Dlaczego chcesz tam wychodzić? – pyta Jake.
- Ty też już wiesz? – syczę.
- Tylko my troje i Derek. Postanowiliśmy nie mówić nic Rosalie, bo zrobiłaby ci większą rzeź niż masz z nami. Powinnaś być wdzięczna, doskonale wiesz, że twoje bezpieczeństwo jest dla nas najważniejsze.
Oddychaj
Oddychaj
Nie warto ich zabijać.
- Potrafię sama o siebie zadbać… Ale nie ważne co powiem, wszystko już sobie ustaliliście. Wiecie co, po prostu dajcie mi spokój.
- Lydia…
- Dajcie mi przemyśleć.
Nie patrzę na nich, ale słyszę jak Dylan wzdycha. Po chwili dwoje z nich wychodzi. Skąd to wiem? Uwielbiam swoje wyostrzone zmysły i doskonale wiem również, który został. Ten, którego w ogóle nie powinno tutaj być.
- To ty im powiedziałeś? – pytam otwarcie, z bijącym chłodem. – Powiedziałeś im o Noah i tym dziecku? Że chciałam zabić tego pieprzonego mordercę?
- Nie. Nic im nie powiedziałem, nawet nie wiedzą, że ja tam byłem. Dylan za bardzo myszkuje przy twoich komnatach, powinnaś się bardziej pilnować. – Sean pojawia się obok mnie, opiera łokcie na barierce tak jak ja. Prostuję się, chcąc na niego spojrzeć. – Ciekawi cię, dlaczego tu jestem i czy zostaję na dłużej.
Skinam głową.
- Powiedziałem Katherine, że to tylko przejazdem i nie zamierzam wracać. Bardzo nalega, ale wciąż się zastanawiam. Poza tym już na powitanie zafundowali mi pomysł zamknięcia cię w komnacie i wypuszczania tylko na obiady. Pewnie czujesz się sfrustrowana.
Staram się zachować spokój.
- Nie było cię tu, nie obchodziło cię jak się czuję. – Sean się prostuje. – Dlatego też nie uwierzę, że obchodzi cię to teraz. Ograniczanie i tamta trójka to mój problem, nie musisz się wtrącać ani udawać, że jest ci przykro, bo nie jest. Oboje to wiemy, więc po co udawać?
- Zawsze taka byłaś? – pyta, ale zna odpowiedź. – Uparta, cholernie niezależna.
Nie odpowiadam.
- Dlaczego mnie obroniłeś? Wczoraj.
- Bo byłaś głupia i prawie wpadłaś w jego ręce. Łatwiej było rzucić tobą w jakiś dom, niż potem starać się mu cię odbić. Poznałby cię, nawet jeśli nie był jeszcze w pałacu. Plotki tutaj roznoszą się szybciej niż błyskawica. Co chwilę dochodzą mnie słuchy o potężnej nowonarodzonej. Poczekaj, ostatnio słyszałem coś takiego: „Podobno odziedziczyła urodę po najpiękniejszej bogini, chlubi ją pewność siebie i odwaga. Mężczyźni zabijają się o tę tajemniczą kobietę”. I powiedziała mi to znajoma z Krain Światła.
Kręcę głową niedowierzając.
Zapada cisza.
- Wiem, że pewnie nie dasz im się zamknąć, nie będziesz chciała siedzieć ciągle w pałacu i nie dasz im satysfakcji, ale może warto się nad tym zastanowić? Pomyślałaś o tym? Wszystko, co oni robią i wymyślają, jest tylko i wyłącznie dla twojego dobra. Stracili cię już raz. Odzyskali później, niż mogłabyś sobie wyobrazić. Nie pozwól, by musieli przeżywać to raz jeszcze, bo nigdy nie zapomnę widoku zapłakanej Rosalie siedzącej obok Ciebie na łóżku. Mówiła do ciebie, prosiła i błagała. Nikt nie rozumiał, dlaczego nie chcesz otworzyć oczu, a jej widok bolał nas wszystkich najbardziej.
- Dlatego odszedłeś? – pytam, spoglądając na plac zamkowy. Rosalie właśnie wychodzi z Derekiem na poranny spacer. Idą za rękę, witając się z mijanymi ludźmi. Derek ma właśnie przerwę po nocy, należy im się chwila spokoju. Ciekawi mnie, czy obydwoje już wiedzą o obecności Seana.
- Co masz na myśli?
- Mnie. Rosalie. Naszych przyjaciół – tłumaczę spokojnie. – Bolał cię widok ich rozpaczających za mną? Dlatego postanowiłeś odejść i nie musieć na to patrzeć? Oczywiście, tak było łatwiej.
- Rose nic ci nie opowiadała?
- Dlaczego miałaby? – dziwię się.
- Była ze mną przez ten cały czas, gdy spałaś. I nie powiem ci żadnego racjonalnego powodu, dla którego cię opuściłem. Ale wiem jedno – przed śmiercią nie przysięgałem, że zostanę przy tobie. Nie wiedzieliśmy, co się stanie. Nikt nie mógł tego przewidzieć – mówi. – Możesz mieć mi za złe, co zrobiłem, bo łączy nas przeszłość, którą nie możemy już dłużej żyć. Opuszczenie zamku i ciebie to była moja decyzja. Zrobiłem to, co uważałem za słuszne. I nie ważne, co powiesz. Nie mogę jej zmienić. Nie ważne jak bardzo mnie znienawidziłaś i jak bardzo rozczarowana byłaś. – Bierze głęboki oddech, ale widzę, że jest ze mną szczery. Zawsze był. – Nie wrócimy czasu, a ja, nawet gdybym mógł, nie zmieniłbym decyzji.
Nie wiem dlaczego, ale gdy tak patrzę na niego, to nie widzę już dziewiętnastolatka, który był dla mnie kimś ważnym na Galahiti. Oboje dojrzeliśmy. Patrzymy na świat inaczej, może trochę bardziej dojrzale. Wszyscy się zmieniliśmy, nie tylko kwestią wyglądu. Patrzę na niego i pamiętam te dni, w których tak bardzo go nienawidziłam. Dzięki i przez niego poczułam, jak to jest stracić kogoś ważnego. Nie chcę czuć się tak ani razu więcej, ale nie powiem mu tego.
Oboje jesteśmy egoistami.
- Masz rację – przyznaję po kilku minutach. – Zrobiłeś to, co uważałeś za słuszne i jeśli sądzisz, ż takie było, to była to dobra decyzja. Wiesz, czego chcesz i dążysz do tego. Tak powinno być. Może czasami egoizm popłaca, nie sądzisz?
- Od kiedy taka jesteś?
- Jaka?
Unoszę brew.
- Chłodna. Zdystansowana i bezkompromisowa, w stosunku do wszystkiego i wszystkich.
Uśmiecham się gorzko.
- Spędziłam tu trochę czasu i nie wiem jak ty, ale ja już dostałam swoja lekcję. Gdy człowiek zbyt mocno się do czegoś przywiązuje, cierpi. Straciłam brata. Straciłam przyjaciół. Dylana i nawet ciebie, raz. Nauczyłam się nie przywiązywać do niczego. Dlatego jeśli teraz odejdziesz, nie zaboli… Dlatego nie dopuszczam do siebie nikogo, bo dopuszczając do siebie ludzi, narażasz się na łzy. Po co kusić los?
Unosi brew, zdziwiony.
- Zmieniłaś się.
- Nie ja jedyna.
- Usprawiedliwiasz swoją obojętność i niechęć dbania o ciebie tym, że nie chcesz się narazić na ból, ale zatraciłaś się w nim tak głęboko, że już nie potrafisz odróżnić, kiedy powinnaś być szczęśliwa. To nie jest rozwiązanie, Lydia. Odpychasz od siebie ludzi obawiając się cierpienia z ich powodu, nie chcesz znowu oberwać i dlatego bronisz się wszystkim co masz, by tak się nie stało.
Trafił w sedno.
Zawsze był inteligentniejszy niż mu się wydawało. Chociaż może wie to dlatego, że mnie zna. Tak czy owak, nie wiem co mu odpowiedzieć.
„To twoja wina, chamie!”?
Chyba nie na miejscu.
- I co jeszcze mi powiesz? – pytam o dziwo opanowana. – Może jeszcze wiesz, czyja to wina?
Przełyka ślinę.
On wie.
Wie, że to tylko i wyłącznie jego zasługa.
- Panno Carter.  
Z jego tęczówek wyrywa mnie jedynie głos sługi Katherine, który dzielnie stoi w wejściu na balkon i wbija we mnie swój niepewny wzrok. Z wyrazem szacunku kłania się, kiedy przenoszę na niego wzrok. Przyzwyczaiłam się, że niektórzy tutaj mi się kłaniają, chociaż to wciąż z lekka krępujące.
- Panie Hale.
Ukłon.
Skinienie głową ze strony Seana.
Chyba nie jestem jedyna.
- Królowa Katherine martwi się, czy pamięta panna o dzisiejszym obiedzie z królem Izaakiem i pozostałymi szlacheckiego rodu. Jest pani…
- Wystarczy Lydia, Khaliusie.
Uśmiecha się przepraszająco, mimo tego, że moja mina to marmurowy posąg. Bardzo silnie odczuwam obecność Seana, niemalże namacalnie. Moje ciało wchłania go niczym morskie powietrze o poranku. Muszę przyznać, mocno mnie dekoncentruje, dlatego wolę zatrzymać się przy jednym tonie, jak i jednej mimice twarzy.
- Lydio, jesteś bardzo ważnym gościem. Wszystkim zależy na twojej obecności, ponieważ, jak wiadomo, nie pokazałaś się na wczorajszym przyjęciu. Wielu gości było zawiedzionych. Doskonale wiesz, w jaki sposób działa na nich twoja obecność. – Przemawia najpierw do mnie, potem patrzy na Seana. – Seanie, ty również jesteś zaproszony. Królowa ma prawdopodobnie coś ważnego do obwieszczenia.
- Postaram się przyjść. Nic nie obiecuję – odpowiadam grzecznie. – William gotuje?
- Naturalnie, moja Pani.
- Miałem w planach zaraz ruszać w drogę.
Automatycznie zerkam w Jego stronę. Zaskoczył mnie tą informacją. Nie ukrywając przyznam, liczyłam na dłuższy pobyt w pałacu, nie zaledwie kilka godzin. Chociaż, może to lepiej. Pojedzie wcześniej, przynajmniej nie przyzwyczaję się do jego obecności.
- Królowa nalegała – wtrąca Khalius.  
- W porządku. Jeden dzień, i podziękuj Katherine za zaproszenie.
- Panienko?
Nie idę
Nie idę
Nie idę
     Raz kozie śmierć
- Dobrze. Pojawię się.
- Do zobaczenia i dziękuję.
Khalius z uśmiechem zwycięstwa znika z mojego pola widzenia. Zaraz po nim do wyjścia przymierza się Sean, tak jakbym nie zasługiwała na słowo pożegnania. Na słowo wyjaśnienia.
- Mogę cię o coś zapytać? – wyrywam.
Hale zatrzymuje się dosłownie metr przed drzwiami wyjściowymi.
- Żałujesz?
Nie odpowiada, ale po chwili słyszę w swojej głowie jego głos.
Wszyscy czegoś żałujemy, Lydia. Ja tylko tego, że zatraciłaś część siebie w mroku.