Ciemność.
Wszędzie
panuje bezwzględna ciemność. Nie potrafię się jej pozbyć, nie potrafię widzieć
światła. Duszę się i na nowo odradzam w ciemności, spowija mnie jak wąż, i
zabija. W jednym momencie jest ogłuszająca cisza, w innym, słyszę krzyki i
cierpienie tak mocno, że aż rozsadza cały mój organizm. Cierpię. Każda sekunda
jest jak nóż wbijany w serce. Ożywam na nowo. Wstaję i wiem, że wciąż jestem w
tym samym miejscu, w którym byłam. Widzę siebie, swoje nogi i dłonie, swoje
ubranie, w którym zostałam ostatniego dnia Galahiti. Wołam, ale nikt mnie nie
słyszy. Krzyczę, biegnę. A potem widzę jasność, kulę światła, przypomina mi
źródło magii, przypomina mi wszystko, co dobre. A potem coś zawiązuje szpony na
mojej szyi i umieram ponownie.
Znów
żyję.
Tym
razem dosięgam światło.
Znowu
szpony.
Duszę
się.
Pomocy!
I
nagle czuję, jakby ktoś chwycił mnie tak mocno, że wyrwał z jednego świata na
drugi. Czuję ból, biegnie przez całe moje ciało i odpływa - powoli, spokojnie.
Kaszlę,
bo wciąż mam wrażenie, że narzędzie śmierci jeszcze nie zniknęło. Ale widzę cos
innego. To już nie ciemność. Ja oddycham i czuję. Wpływa we mnie tak ogromna
dawka czegoś, co czułam na Galahiti. Nie wiem, czy jest ktoś w pobliżu, czy
ktokolwiek jeszcze istnieje. Czy ja istnieję. Wiem, że to cholernie boli.
Krzyczę z tego bólu. Czuję ból, niesamowity ból. To tak, jakby ktoś ściskał
wszystkie moje mięśnie, kości, całą mnie, jakby chcieli mnie połamać,
zmiażdżyć. Kilka minut później pojawia się euforia. Uczucie szczęścia,
niesamowitego spełnienia, nieograniczonej energii, potęgi, posiadania
najpiękniejszej z mocy - magii. Moje ciało się uspokaja, przestaję odczuwać
ból, już się nie duszę. Oddech staje się miarowy, nie chłonę go tak szybko i
gwałtownie. Mam zamknięte oczy, boję się je otworzyć. Słyszę bicie swojego
serca, tak bezpieczne, idealne i… nieśmiertelne.
Równie dobrze mogłoby nie bić, a ja wiedziałabym, że jednak żyję. Wciąż żyję.
Nie zostałam uduszona, nie zostałam utopiona, nie zostałam zagubiona.
Wciąż
żyję.
I
mam wrażenie, że żyłam przez ten cały czas.
Biorę
głębszy oddech. W mojej głowie pojawia się imię, obraz mężczyzny. Słyszę o
jedno uderzenie więcej, serce podpowiada mi, że to coś więcej. Ktoś. Myślę o
nim. Czuję jego dotyk, słyszę jego głos – bardzo wyraźnie, przypominam sobie
ostatni wieczór, z nim. Pocałował mnie. Czy całuje mnie teraz?
Sean.
Otwieram
oczy, ale leżę nieruchomo. I dopiero teraz zaczynam dostrzegać wszystko, co
dzieje się wokół. Ludzie, zebrani wokół mojego łóżka, które jest chyba ogromne,
jeszcze tego nie zauważyłam; wszystkie te zdziwione głosy, twarze. Grymas ulgi
na większości z nich. Rozpoznaję prawie wszystkich. Kilka nowych osób pojawia
się na moim widoku, kilka tych, które znałam i kochałam.
Poruszam
dłonią, palcami. Mogę czuć. To wydaje się głupie, wiem, ale to jednocześnie
niesamowite. Mogę czuć, mogę wiedzieć gdzie jestem, słyszeć wszystko, co do
mnie mówią. Wcześniej nie czułam nic, oprócz śmierci na gardle. Moja skóra
wydawała się rzeczywista, ale była taka… nierealna; jakby z kamienia – chłodna
i nieprzyjemna. Ta skóra, moja realna, jest miękka, mniej chłodna, ale cudowna
w dotyku. Jestem ciekawa, jaki mam głos, jak wyglądam. Czy w ogóle cokolwiek we
mnie uległo zmianie.
Przez
przypadek, nie wiem, jak to się stało, zapominam o tych wszystkich ludziach i
przypominam sobie, słysząc swoje imię gdzieś w tle. Nie od razu orientuję się,
że to głos Rosalie. Czuję się dziwnie. Ci wszyscy ludzie gapią się na mnie, a
nawet mnie nie znają. Gapią się, jakbym była czymś nierealnym, pożądanym.
Chciałabym ich wszystkich stąd wyrzucić. Teraz. I wolałabym, żeby więcej nie
wracali. Nie w tym tysiącleciu, i mam na myśli tych, których nie znam, a oni
nie znają mnie.
Wyszukuję
Rosalie wzrokiem. Uśmiecha się, jakby kamień spadł jej z serca. Tęskniłam za
tym uśmiechem. Nawet bardzo. Kolejna osoba, którą rozpoznaję to Jacob, jest
centralnie naprzeciwko mnie, w nogach łoża. Twarz Dereka też trudno byłoby mi
zapomnieć. Ma ten sam żartobliwy uśmiech, ale wydaje się doroślejszy. Oni
wszyscy tacy są.
Moja
ciekawość się wzmaga. Jaka ja jestem?
Ale
ważniejsze jest coś innego: gdzie jest Sean?
Nie
ma go.
-
Lydia – słyszę. To Rose. – Wszystko w porządku? Jak się czujesz?
-
N.. nie wiem.
Mój
głos. Zmienił się, jest taki… intrygujący, lepszy, piękniejszy. Nie rozumiem
tego, dlaczego się zmieniłam? Dlaczego w ogóle miałabym? Umarłam taka, jaka
byłam i nikt nie chciał być lepszy. Ja nie chciałam.
Jake
przygląda mi się przez chwilę.
-
Okay – oznajmia tym wszystkim tu zebranym. – Wynocha. Napatrzyliście się,
wystarczy.
-
Ale – rzuca ktoś.
-
Wystarczy, zapewniam cię. Wyjdźcie, już.
Mija
chwila. W środku zostają tylko Derek, Rosalie i Jacob.
Brakuje
tu wielu osób, ale jednej najbardziej.
Gdzie on jest?
Dlaczego go nie ma?
-
Wreszcie otworzyłaś oczy – cieszy się Derek. Podnoszę się na łokciach i po
chwili już siedzę. To dziwne, siedzieć, w ogóle rozmawiać z kimś, widzieć te
wszystkie kolory. Muszę się na nowo przyzwyczajać. – Czekaliśmy tyle czasu.
Muszę przyznać, pobiłaś rekord. Dylan był nieprzytomny przez dwa miesiące, Sean
cztery miesiące, Jake miesiąc, a ty…
trochę długo – stwierdza, widząc moją minę.
Sean
żyje.
Tylko
tyle się dla mnie liczy.
-
Ile? – dopytuję.
-
Sześć, tak dokładnie – oznajmia mi Jacob.
Biorę
oddech.
Zerkam
w stronę okna.
Jedyna
myśl, która męczy mnie teraz gorzej, niż ciemność, z której się uwolniłam to to,
gdzie jest Sean. Myślałam, że po tym co czuliśmy do siebie na Galahiti, nie
zostawi mnie na pastwę losu, samej. Myślałam, ale mogłam się tak bardzo
pomylić.
Byłam
w błędzie.
Jacob
siada na fotelu w rogu pokoju, a Derek z Rose na krańcu łóżka. Mija dłuższa
chwila, zanim postanawiam się odezwać. Jestem, a może byłam taka ciekawa
wszystkiego – miejsca, w którym jestem, swojej siły, wyglądu, ludzi. A teraz?
Wszystko, o czym mogę myśleć to fakt, że jego
nie ma.
-
Wiemy, - mówi Jake – że jesteś zdezorientowana, niepewna niczego. Wszyscy na
początku tak mieliśmy. Ale jesteś bezpieczna, nie masz się czego obawiać.
Pojęciem
bezpieczeństwa była dla mnie jego obecność.
Moje
bezpieczeństwo zamieniło się w czarny dym.
Patrzę
na nich jeden po drugim. Kiedy ktoś do mnie mówi, zostaję przy nim na chwilę.
Nie wiem nawet co się ze mną dzieje, ani co powinnam powiedzieć. W głowie szumi
mi jedno imię. Mam wrażenie, że jestem pusta, otępiała i bezsilna. Nie wiem
tylko, czy cokolwiek z tego to prawda.
Jaki
jest sens bycia tutaj?
-
Lydia?
Kiedy
Rose dotyka mojej skóry, odsuwam rękę. Znowu mam przed oczami pazury
zaciskające się na mojej szyi. Coś, co zabiera mi mnie.
Kradnie
oddech.
Skazuje
na śmierć.
-
Co się z tobą dzieje? – pyta mnie Derek. – Jesteś tu jeszcze? Lydia, do
cholery, powiedz coś.
Po prostu żyj, tak
jakby go nigdy nie było.
Zmuszam
się do spojrzenia na niego, odpowiadam bardzo spokojnie.
-
Wszystko jest w porządku – oznajmiam. – Dochodzę do siebie. I nie jestem
przypadkiem takim samym jak wszyscy. Tak dla waszej wiadomości.
-
Wiemy to – rzuca Jacob. – I to nie znaczy, że masz by taka chłodna.
-
Jacob, daj jej spokój.
Ashal
opiera łokcia na kolanach, patrzy na mnie i wzdycha.
Jestem
dla nich wielką niewiadomą. Nie mają pojęcia co do mnie mówić, jak, dlaczego.
Nie mają pojęcia jak sobie ze mną radzić, bo nie wiedzą, kim jestem teraz.
Wszyscy
wydają się tacy sami. Wyglądają podobnie, zachowują się podobnie i mają podobne
głosy. Charaktery tylko trochę się zmieniły, jeśli mogę to wywnioskować po tak
krótkim czasie. Jake jest doroślejszy i mam wrażenie, że tym razem nie będzie
mnie pocieszał jak trzeba pocieszać małe dziecko. Skończyła się taryfa ulgowa –
dla mnie przynajmniej. To może lepiej. Może nigdy nie potrzebowałam tej taryfy.
Znowu
zapada błoga cisza, ale wyczuwam niepewność, irytację.
Muszę
odpocząć.
-
Dajcie mi trochę czasu – mówię, przerzucając wzrok na kolejne twarze. – Dojdę
do siebie i odezwę się.
Derek
wydaje się być najbardziej skłonny do przyjęcia propozycji.
-
W porządku.
Wszyscy
wstają.
-
Przed drzwiami stoi strażnik – oznajmia mi Jacob. – Kiedy wyjdziesz, on cię
zaprowadzi do kogo będziesz chciała. Nie powinnaś być sama zaraz po wybudzeniu.
To niebezpieczne.
Marszczę
brwi.
Niebezpieczne.
Dlaczego
niebezpieczne?
-
Jasne – rzucam mimo wszystko. – Dzięki.
Wychodzą
jeden po drugim. Rosalie na samym końcu, pozostawia po sobie zapadające w
pamięci spojrzenie zmartwionej przyjaciółki, którą wciąż jest.
Zostaję
sama i wreszcie mogę spokojnie odetchnąć.
Te
wszystkie słowa, które dzisiaj zostały do mnie skierowane wleciały mi jednym
uchem, wyleciały drugim. Tylko niektóre zapamiętałam. Większość z rozmowy w
cztery osoby. Jedyne, co najbardziej utkwiło mi w pamięci to fakt, że nikt o
nim nie wspomniał. A co gorsze: nie było go tu. I wciąż nie ma.
Ale
skoro wybudził się kilka miesięcy temu, musiał tu być. W innym razie nikt by o
nim nie słyszał. Musiał wiedzieć, że ja tu jestem, a mimo to odszedł. Sean
nigdy nie był kimś, kto chce zostać w jednym miejscu większość swojego czasu.
Nigdy nie chciał być ubezwłasnowolniony. Był wolny i odważny. Może właśnie za
to go kochałam tak bardzo. A teraz nawet nie wiem, co się z nim dzieje.
Czy
kiedykolwiek go zobaczę?
Dlaczego odszedł?
Wstaję
z łóżka i czuję ciepło podłogi wykonanej z przepięknego drewna, idealnie
równej, gładkiej. Mam na sobie dziwne ubranie – jest podobne do tego, w czym
umarłam, ale inne. Rozglądam się po pokoju, bo nie mogę zostać w jednym miejscu
przez resztę dnia. Mogłabym, ale myśląc cały czas o Seanie, nie dojdę do
niczego sensownego. W taki sposób nie poznam odpowiedzi na dręczące mnie
pytania. Muszę pokazać im wszystkim, że żyję. Muszę to przełknąć i żyć.
Zahaczam
wzrokiem o dwoje drzwi, nie wiem gdzie one prowadzą, ale najwyraźniej po coś tu
są. Naprzeciwko łóżka, obok fotelu, na którym siedział Jacob, zauważam duże
lustro – wysokie na długość ściany i szerokie, ale nie za bardzo. Podchodzę do
niego i widzę siebie. To znaczy – widzę dziewczynę, która kiedyś może była mną,
ale teraz ledwo mnie przypomina. Tak
czy inaczej, nie mam pojęcia, co się ze mną stało, ale to muszę być ja.
Moje
włosy odrobinę podrosły odkąd ostatni raz widziałam się w lustrze - i są
ciemniejsze; jestem szczupła, w miarę wysoka, moja skóra przypomina marmur –
jest jasna, piękna i mocna, ale delikatna w dotyku. Ostatnie, co zauważam to
fakt, że kolor moich oczu się zmienił. Kiedyś były brązowe, teraz są
jasnoniebieskie. To dziwne, że nikt nie zwrócił na nie uwagi. Mogę stwierdzić,
że mój wygląd bardzo się zmienił. Teraz przypominam kogoś „niesamowitego”, a
nie dziewczynę z brudnego miasteczka.
Zostawiam
lustro. Mam dość patrzenia na siebie. Idę do drzwi, które zauważyłam jako
pierwsze, otwieram je i wchodzę do środka. To łazienka, duża łazienka. Całe to
wyposażenie w niczym nie przypomina byle jakiego wyposażenia w szkole na
Galahiti. Tutaj jest lepiej. Gdzie ja właściwie jestem?
Wchodzę
do drugiego pomieszczenia – garderoba. Nie wiem kto, dlaczego i kiedy zostawił
dla mnie te wszystkie ubrania, ale pierwsze co robię, to zrzucam z siebie to
coś, w co jestem ubrana i sięgam po szary podkoszulek i czarne spodnie. Widzę
też sukienki, dostojne ubrania, niczym dla księżniczki, ale omijam je szerokim
łukiem.
Jestem
normalna.
Nie
jestem królową.
W
przestrzennej garderobie widzę dwa lustra podobne do tego w pokoju i dwie pufy
po obu ich stronach. Na jednej z nich leży jakiś notatnik. Podchodzę i z
ciekawości biorę go do ręki. Jest przyjemny w dotyku, wykonany z jakiegoś
rodzaju skóry, ale w środku pusty. Przewracam kartki szybko, by sprawdzić, czy
na pewno jest pusty. Kiedy coś miga mi przed oczami, czarny atrament, wracam do
tego miejsca. Spokojnie odczytuję wykaligrafowane słowa:
„Lydia!
Nie wiem, czy to
przyjmiesz, ale mam nadzieję, że tak. Bardzo cieszę się, że wreszcie jesteś z
nami.
Ten zeszyt został
wykonany specjalnie dla Ciebie. Używaj go, jeśli chcesz. W szufladzie obok
łóżka znajdziesz długopis.
Do zobaczenia,
Katherine.”
Katherine.
Zagryzam
dolną wargę myśląc, czy powinnam wziąć notatnik. To prezent, a prezenty powinno
się przyjmować. W ostatecznym wypadku wyrzucać, ale to nie jest ostateczny
wypadek. Zerkam na swoje odbicie w lustrze i wychodzę z garderoby. W szufladzie
wskazanej przez kobietę faktycznie jest długopis. Chowam tam notatnik i zamykam
szufladę.
Nie
wiem, czy cokolwiek tam napiszę.
Mooooje :D
OdpowiedzUsuń