Pukam
delikatnie w drzwi, przed którymi zostawił mnie strażnik.
Otwiera
mi Rosalie.
-
Lydia – uśmiecha się. – Cieszę się, że jesteś.
Wpuszcza
mnie do środka i zamyka drzwi.
To
pomieszczenie wygląda jak jakieś laboratorium. Wszędzie rozłożone książki, stół
z przyrządami podobnymi do tych, które kiedyś widziałam u Rosalie na Galahiti.
I nagle przypominam sobie, że moja przyjaciółka lubiła bawić się miksturami
swoimi czasy, no i tajnikami naszych nadprzyrodzonych mocy. Zawsze była taka
inteligentna, teraz pewnie pobija wszystkie umysły.
-
Usiądź – mówi do mnie. – Wyglądasz już lepiej. Doszłaś do siebie?
Kiwam
głową.
Nie
wiem jak mam się zachować.
-
Wybacz, zachowanie Jake’a było dziś nienaturalne. Normalnie nie jest taki
nerwowy. Od kilku dni jakoś dziwnie się zachowuje.
Elfka
siada na fotelu naprzeciwko mnie i mierzy mnie badawczym spojrzeniem.
-
Przebrałaś się – zauważa. – Masz w garderobie tyle pięknych ubrań i postawiłaś
na podkoszulek z czarnymi spodniami? W sumie, gdybym nie znała cię wcześniej,
byłoby to dziwne. Teraz nie jest. Chcesz kawy?
Rose
zachowuje się tak swobodnie, naturalnie.
Ja
nie potrafię i nawet nie wiem dlaczego.
Zacznijmy
od tego, że nawet nie wiem, gdzie właściwie jestem i jak się tu znalazłam.
Przyszłam do Rosalie, bo ona jako jedyna wydaje się być autentycznie
najspokojniejsza i gotowa odpowiedzieć na moje pytania. A mam ich całkiem
sporo.
Więc
ignoruję jej wypowiedź i dążę do tematu, który mnie intryguje.
-
Rose, gdzie my właściwie jesteśmy?
Dziewczyna
posyła mi przepraszający uśmiech.
-
Wybacz, zapomniałam, że dopiero się obudziłaś. Jesteśmy, a właściwie żyjemy w świecie
półksiężyca – oznajmia. – Kiedy ja się ocknęłam, też miałam wiele pytań, jak
„dlaczego, kiedy, jakim cudem” się tu znalazłam. Pojawialiśmy się znikąd. Za
każdym razem, gdy ktoś szedł drogą i zauważał lezące ciało, królowa od razu się
o tym dowiadywała i zabierała nas do swojego zamku. Podobno miała przeczucie,
że ktoś wkrótce do niej dołączy, do jej świata. To zdarza się rzadko, średnio
raz na tysiąc lat.
-
Czyli ty od razu się ocknęłaś? – pytam.
-
Po kilku godzinach – stwierdza. – Elfy budzą się zaskakująco szybko, a
właściwie budziły, bo już nikt nie jest w stanie śpiączki. Z czarodziejami było
znacznie ciężej, bo wy spaliście i nie dało się was obudzić.
Marszczę
brwi.
Nie
rozumiem.
-
Jak to „nie dało się nas obudzić”?
-
Królowa całymi dniami szukała sposobu, aż w końcu się poddała. Byliście wszyscy
jakby pokryci barierą; magiczną barierą, która nie pozwalała nikomu was
dotknąć. Dwie osoby spróbowały i w ciągu sekundy traciły przytomność, czasami
skutkowało to bólem ciągnącym się tygodniami. To było straszne i niebezpieczne.
Przestało takie być dopiero, kiedy któryś z czarodziejów się obudził. Najpierw
wszyscy biali otworzyli oczy, potem dopiero dwójka mrocznych, Jake, Dylan, Sean
i ty. Odkąd zaczęliście się wybudzać, nikt was nie dotykał, po prostu
czekaliśmy. jesteś ostatnią, na którą czekaliśmy.
Wiedziałam,
że Rose okaże się moim zbawiennym źródłem informacji i powie mi wszystko, co
zapragnę wiedzieć. Zawsze była niczym anioł, który jest wszechwiedzący. Może
dlatego, że zawsze zadawała sobie najwięcej pytań. I najwięcej odpowiedzi
oczekiwała.
-
To interesujące – kwituje coś.
-
Co?
-
Mroczni są najrzadszymi czarodziejami na całym tym świecie. W tym zamku jest
ich zaledwie siedmioro, ośmioro, jeśliby liczyć królową. Katherine myśli, że to
musi coś znaczyć. Sprawdzałam w księgach i nigdy nie pojawiło się ich tak wielu
na tysiąclecie – mówi, z tą swoją miną, która zwykle oznacza, że coś ją bardzo
interesuje.
-
Niech zgadnę, badasz to? – posyłam jej gorzki uśmiech.
-
Jestem tylko ciekawa – usprawiedliwia się. – Królowa dała mi całkowity dostęp
do bibliotek, więc miałam co robić całymi dniami, kiedy ty smacznie spałaś.
Ten
sen wcale nie był przyjemny, myślę.
Ale
nikt nie musi o tym wiedzieć i zbędnie zawracać sobie głowę.
Kto
wie, co śniło się innym?
-
Jak właściwie ma na imię ta cała królowa? – pytam.
-
Katherine.
Notatnik.
Przypominam
sobie, że osoba od której mam te zeszyt podpisała się Katherine.
Z
jakiego powodu królowa miałaby dać mi jakikolwiek prezent? Dlaczego?
-
Coś się stało? – rzuca Rose, ma zmartwiony wzrok. – Wyglądasz, jakbym rzuciła w
ciebie jakimś młotem.
-
Czy królowa odwiedzała mnie, kiedy spałam?
Dziewczyna
zastanawia się przez chwilę.
-
Nic mi o tym nie wiadomo. Wiem, że była u ciebie pierwszego dnia, ale… cóż, nie
śledzę jej. Dlaczego?
-
Tak tylko pytam, z ciekawości.
Dopiero
teraz orientuję się, że moja przyjaciółka ma u siebie sypialnię, dwa dodatkowe
pokoje jak ja i swój dodatkowy gabinet. Pewnie czymś się zasłużyła, jak to u
niej bywa. Jej sypialnia jest podobna do mojej wielkością, tyle że całkowicie
inaczej urządzona. U mnie króluje beż i biel, u niej zieleń i szarość.
Kiedy
wracam wzrokiem na fotel, gdzie siedziała, już jej tam nie ma. Idzie do mnie ze
swojego gabinetu, zabrała stamtąd jakieś książki i wygląda, jakby właśnie miała
wychodzić.
-
Wybacz, że tak sobie poszłam, ale wyłączyłaś się – oznajmia. – Zgłodniałam,
idziemy coś zjeść?
Potwierdzam
skinieniem głowy i wstaję z wygodnego fotela.
Wychodzimy
z jej królestwa i ruda prowadzi mnie przez szerokie korytarze, przepięknie
zdobione wszelkiej jakości obrazami, wzorami, dywanami. Cały ustrój zachowuje
się w stonowanych kolorach. Rosalie co chwila wita się z kimś po drodze, a ja
milczę, bo nikogo nie znam. Mężczyźni zahaczają o mnie spojrzenia, na krótsze i
dłuższe chwile. Kobiety patrzą na mnie ze zdziwieniem, czasami zazdrością.
To
nie jest moja bajka.
-
Zazdroszczę ci tej pewności siebie – stwierdzam, kiedy skręcamy po raz kolejny,
kierujemy się ku schodom. – Nie musisz czuć się głupio.
Rosalie
patrzy na mnie uśmiechnięta.
-
Ty też nie musisz – mówi. – A ja przyzwyczaiłam się do bycia tutaj, poznawania
ludzi. Sześć miesięcy tutaj to wystarczająco dużo czasu, żeby się przystosować.
Dasz sobie radę.
Nie
zadaję więcej pytań. Nic już w ogóle nie mówię.
Rosalie
prowadzi mnie do kuchni, a przynajmniej tak sądzę, kiedy wchodzimy do miejsca,
gdzie porozstawiane są stoły z krzesłami, i gdzie przepięknie pachnie. Z tego
wszystkiego nawet nie zauważyłam, że jestem głodna. Nie miałam nic w ustach
przez ostatnie pół roku. Chętnie czegoś spróbuję, by pobudzić kubki smakowe.
Podchodzimy
do jakiegoś tęższego faceta, który stoi za ladą, siadamy na krzesłach wyższych
niż normalne przy stołach.
-
Cześć Will – woła do niego Rose, facet się uśmiecha. Wygląda na jakieś
trzydzieści lat. Ma ładny uśmiech. – Co dzisiaj mi zaproponujesz do zjedzenia?
A właściwie nam, bo przyprowadziłam koleżankę.
-
Zauważyłem – odpowiada Will i podaje mi rękę, którą ujmuję. – William, jestem
tu kucharzem.
-
Najlepszym z najlepszych – wtrąca Thyles.
Will
zaszczyca ją uśmiechem. Ma na sobie białe ubrania, jakby obsługiwał w
restauracji.
Jeszcze
nie ogarnęłam tego miejsca. To zamek, ale nie przypomina zamku, przynajmniej w
tej jego części. To wygląda jak stołówka dla ludzi, którzy nie jadają obiadów z
królową, a jednak tu mieszkają. Może to lepiej. Może musi być jakiś podział w
tym miejscu.
-
Jestem Lydia – rzucam.
-
Lydia? – unosi brew. – Ta Lydia Carter?
Kiwam
głową.
-
Wow, miło, że wreszcie mogę cię poznać – mówi Will, a ja zerkam na Rosalie.
Naprawdę nie mam pojęcia co się dzieje.
-
Taak… jesteś mroczną, obudziłaś się jako ostatnia, a z tego wynika, że wszyscy
cię znają. A przynajmniej kojarzą z imienia – wyjaśnia elfka.
-
To głupie – kwituję. – Oceniać kogoś po tym ile śpi. To nie zawody, nikt tego
nie wybrał. Ja nie chciałam tyle „spać”, jeśli można to tak w ogóle nazwać.
W
tym czasie Will podaje nam talerze z wykwintnym (ten zapach obezwładnia)
jedzeniem na bar, dorzuca widelce i najwyraźniej postanawia włączyć się do
rozmowy na nowo. Will na pierwszy rzut oka wydaje się całkiem sympatyczny, ma
taki łagodny wzrok.
-
Jak to jest, tak spać przez kilka miesięcy? – dopytuje William. – Czujesz się
jakoś mega silna, wyspana, albo.. no sam nie wiem, inaczej? – Opiera się
łokciem o blat. – Może są jakieś skutki uboczne? Zawsze mnie to zastanawiało.
-
Dlaczego nikogo nie spytałeś wcześniej? – rzucam, unosząc brew.
Kosztuję
jego jedzenia.
Jest
przepyszne.
-
Nie miałem okazji rozmawiać z nowonarodzoną twarzą w twarz. Zwykle się chowają,
albo znikają po kilku dniach. To takie denerwujące… Jakby nie mogły mi
poświęcić chwili na mały wywiad.
Uśmiecham
się cierpko.
Rosalie
śmieje się cicho i również zabiera się za jedzenie.
-
To co, odpowiesz mi na parę pytań?
-
Na jedno – oświadczam. – Jeśli obiecasz, że nie zadasz innego.
-
Ciężki orzech do zgryzienia.
Wzdycha
Will.
-
Zawsze taka była, teraz jej się wzmogło – kwituje mnie Rose.
Will
i Rosalie są naprawdę pozytywnymi osobami. Pozwalają mi nie myśleć o rzeczach
małoważnych, albo tych niechcianych, ważniejszych. Pozwalają mi się uśmiechnąć,
kiedy nie mam na to sił. No i kiedy dzień zapowiada się naprawdę ponury. Myślę,
że będę tu wpadać częściej, żeby się wyłączyć.
Rozmowa
się toczy, nawet nie wiem o czym. Powoli zjadam swoje danie i postanawiam
sprawić tę przyjemność blondynowi.
-
Okay, odpowiem na te twoje pytania.
-
Serio?
-
Tak.
William
patrzy na mnie podejrzliwie, ale wreszcie zadaje pytanie.
-
A więc, jak to jest spać przez tyle czasu? Miałaś jakieś sny? Czułaś coś?
Spodziewałam
się tego pytania. Wszystkich, właściwie.
-
Ymm.. to jest raczej coś w stylu zamkniętego pomieszczenia. Przez większość
czasu wiedziałam, że żyję, tylko nie wiedziałam gdzie i dlaczego. Te miesiące
leciały dla mnie jak godziny. Wszystko, każdej godziny, było takie samo. Jakbyś
ciągle grał w jedną grę i wciąż nie wiedziałbyś, jak ją wygrać.
-
A sny? – dopytuje.
Nikt
nie musi wiedzieć, myślę.
-
Nie miałam snów.
Will
posyła mi wdzięczny uśmiech.
-
To niesamowite – stwierdza Rosalie. Od jakiegoś czasu siedziała cicho, nie
zwróciłam na to uwagi. Teraz wydaje się być pobudzona, jakbym strzeliła w nią
energią. – Też się zastanawiałam, jak do ciebie przychodziłam, co dzieje się w
twojej głowie.
Umierałam
Bezustannie.
-
Było spokojnie – mówię, jak gdyby nigdy nic się nie stało.
Bo
to już nigdy się nie stanie. Nie ma sensu o tym mówić i ich dołować. Są
informacje ważne i ważniejsze, te gorsze należy zachować dla siebie. Szczerze
mówiąc, nie ufam jeszcze nikomu na tyle, żeby rozpowiadać we wszystkie strony
jak koszmarnie spędziłam pół roku pogrążona w bezustannym śnie. Może i Rosalie
była dla mnie bratnią duszą na Galahiti, ale teraz chyba na nowo zdobywamy
swoje zaufanie.
Wszystko
trzeba zdobyć na nowo.
Nawet
ludzi.
-
Lydia! Jak miło cię wreszcie zobaczyć pełną energii, wigoru.
Wydaje
mi się, że już kiedyś słyszałam ten głos, ale nie wiem gdzie. Odwracam się i
zahaczam o drzwi, które zaledwie minutę temu ominęłam, jakby nie istniały. Dla
mnie nie istniały. W ogromnej, pokrytej bielą i złotem sali stoi kobieta. Jest
sama, ma na sobie piękną błękitną suknię, sięgającą do samej podłogi, idealnie
skrojoną. Ma blond włosy upięte w kok. Jest piękna.
Patrzy
na mnie z delikatnym uśmiechem na ustach.
-
Kim pani jest? – pytam.
Niepewnie
wchodzę do środka sali, kiedy ona wygląda na zdezorientowaną.
-
No tak – mówi – nie zdążyłyśmy się jeszcze sobie przestawić. Jestem królowa
Katherine McKeathre, a ty to zapewne Lydia Carter. Nasza śpiąca dusza.
Kłaniam
się niepewnie, uświadamiając sobie, jakie kobieta ma stanowisko.
-
Ohh, niepotrzebnie. Możesz mówić mi po imieniu, jak kilkoro twoich przyjaciół –
stwierdza, przyglądając mi się uważnie. – To piękne, co magia z tobą zrobiła. Kiedy
cię znaleźliśmy, byłaś w opłakanym stanie. Nikt cię nawet nie dotknął, a
wyglądasz niesamowicie. Wcześniej też miałaś tak intensywnie niebieskie oczy?
-
Nie. Wcześniej miałam brązowe.
Katherine
unosi brwi.
-
To ciekawe. Ja również miałam brązowe.
Teraz
ma jasnozielone. Chyba nigdy nie zrozumiem jak się to dzieje.
Jedyne
co rzuca mi się w oczy to to, że ona autentycznie wygląda jak królowa, a ja jak
jakiś robotnik.
-
Pani też – unosi brwi - … to znaczy, ty też kiedyś byłaś w śpiączce? – pytam
zdziwiona.
Jest
królową, myślałam, że się tu urodziła.
-
Nie można nazwać tego śpiączką, ale tak, byłam. Długo na ciebie czekaliśmy –
wspomina mi. – byłaś dla nas naprawdę nieokreśloną osobą. Nie potrafiliśmy
stwierdzić, jak długo jeszcze będziesz spać, czy kiedykolwiek się obudzisz.
-
Obudziłam się. Nareszcie.
I
znowu przed oczami mam pazury, zaciskające się na mojej krtani.
Królowa
przygląda mi się, znowu.
Wytrzymuję
jej spojrzenie.
-
Szkoda, że Sean cię teraz nie widzi. Żywej. Tak długo na ciebie czekał –
stwierdza Katherine.
Tracę
oddech. Mam wrażenie, że moje serce zatrzymało się przez moment, słysząc jego
imię. Dopiero po chwili dociera do mnie, co powiedziała blondynka.
„Tak długo na
ciebie czekał”
-
Skoro czekał, to dlaczego go tu nie ma?
Błagam,
niech mi nie mówi, że wysłała go gdzieś na drugi koniec świata, albo pojechał
gdzieś z listem, albo… cokolwiek. Niech mi nie mówi, że to z jej winy go tu nie
ma. Chciałabym usłyszeć, że jest, ale śpi po długim dniu; albo, że jest, ale
jeszcze się nie zobaczyliśmy i to musi być
przypadek.
-
Ostatni raz rozmawiałam z nim miesiąc temu – mówi. – Widziałam jak rozmawia z
Kit, potem odjechał i zniknął. Od tamtego dnia nigdy więcej nie zobaczyłam go
na zamku, gdziekolwiek. Czasami wyczuwam jego magię, daleko stąd. – Kobieta
spogląda na mnie tak, jakby chciała mi współczuć. – Czekał tak długo, a potem
rozpłynął się w powietrzu. Kit również zniknęła, tego samego dnia.
-
Poddał się – kwituję półgłosem.
Jej
słowa są dla mnie jak nóż w serce wbijany po raz tysięczny. Raz po raz pakuje
mi w brzuch, w serce, w krtań kolejny nóż. Mam wrażenie, ze nie mogę oddychać.
Moja ziemia zapada się pod nogami. I wiem, że już się nie podniosę.
Zostawił
mnie dla innej.
Zostawił
mnie.
Nie
mógł poczekać jeszcze miesiąc?
Poddał
się.
Jejku, dopiero teraz skapnęłam się, że nie skomentowałam poprzedniego :(
OdpowiedzUsuń