Dwa miesiące
później…
Siadam
na parapecie, podwijam kolana pod brodę i biorę głęboki oddech. Powietrze wbija
mi malutkie kryształki lodu w gardło, płuca, serce. Głowa boli mnie od
myślenia, albo niemyślenia. Oddycham głęboko, zamykam oczy i mam ochotę, jak
każdego wieczora, wydłubać sobie resztki serca i rzucić je ptakom na pożarcie.
Kiedy otwieram oczy, jak każdego wieczora, liczę gwiazdy. Od dwóch miesięcy
codziennie liczę gwiazdy. Mało śpię, więc coś muszę robić nocami. To mnie
uspokaja. Jak niewiele rzeczy w tym zamku.
Za
dnia jest znacznie łatwiej. Wstaję, wychodzę i robię to, co do mnie należy.
Odwiedzam Willa w czasie obiadu, rozmawiam z nim o rzeczach, które nie mają
prawie żadnego znaczenia, a potem wychodzę i pomagam Katherine w obowiązkach.
Czasami trenuję z Jake’iem taktyki walki, czasami ćwiczę z Derekiem na
siłowniach. Wieczory spędzam rozmawiając z Rosalie.
Inaczej:
robię wszystko, by nie myśleć o sobie; nie mieć dla siebie czasu.
Bo
kiedy go mam, przypominam sobie słowa Katherine na jego temat. Już nigdy więcej
o nim nie rozmawiałyśmy. Ale ja wciąż pamiętam, że się poddał. Zostawił mnie.
Wyjechał. Czuł się ubezwłasnowolniony czekaniem na moje przebudzenie, więc mnie
zostawił.
I
pamiętam o tym każdej kolejnej nocy, kiedy siadam na parapecie i chcę się
zabić, bo każdy kolejny oddech boli bardziej, niż śmierć w bezustannym śnie.
Katherine
była pierwszą i zarazem ostatnią osobą, która ze mną o nim rozmawiała. Nikt
inny nie odważył się poruszyć tematu. Boją się mojej reakcji. Boją się mojego
załamania i nawet nie zdają sobie sprawy z tego, że już dawno wiem. Unikają
rozmowy, której nikt nie ma zamiaru zaczynać. Nie wiedzą, że żyję bo muszę. Nie
żyję dla żadnego racjonalnego powodu.
Oddycham
z nadzieją, że może jeszcze kiedyś go zobaczę.
A
potem zmuszam się, do zamknięcia oczu i przeżywania koszmarów raz jeszcze.
Odkąd wiem, że go nie ma, bezpieczeństwo nigdy nie wraca. Nie pamiętam jak to
jest czuć się bezpiecznie.
Uderzam
Mocniej
mocniej mocniej
Jak
tylko potrafię.
Muszę
pozbyć się wszystkiego, co we mnie siedzi, co mnie męczy. Więc przyszłam do
Jake’a, kiedy razem z Derekiem skończyli szkolić elfy. Został tylko Jake, a ja
się na nim wyżywam, jakby był szmatą, po której można skakać i ją rozdrapywać.
Blokuje
kolejny cios.
Denerwuję
się jeszcze bardziej i uderzam mocniej, aż w końcu dostaje tak, że prawie się
zatacza.
Jego
uczniowie, młode elfy siedzą za szybą i patrzą na moje wyczyny. Nie mam się
czym popisać, to tylko dwa miesiące treningu, ale jeśli chcą, to niech patrzą.
Rozchodzą się dopiero po kilkunastu minutach, kiedy zaczyna im się porządnie
nudzić.
A
ja wciąż uderzam, bo to nigdy ze mnie nie wychodzi.
Nie
umiem odpuścić, przestać o nim myśleć, szukać go w swoich myślach,
wspomnieniach.
-
Jesteś tykającą bombą – kwituje Jake, uśmiechając się gorzko. – Nie sądziłem,
że masz tyle energii.
Uderzam
raz jeszcze, unika ciosu.
Dyszę.
-
Ćwiczysz ze mną dwa miesiące i dopiero to zauważyłeś?
-
Byłem nieobecny. Czasem za często – zauważa.
Unoszę
brwi.
-
Wiem to. Szkoda, że ty zauważyłeś to tak późno – mówię.
Zadaję
kolejny cios, mocniejszy. Tyle, że tym razem nie uderzam w Jacoba. Cios
przyjmuje model obwiązany szmatami, wykonany z marmuru, na którym ćwiczą elfy.
-
Właściwie, to po co ćwiczysz? Jesteś czarodziejką, mroczną w dodatku. Magia cię
ochroni, jak będziesz w niebezpieczeństwie – stwierdza mężczyzna, a ja patrzę
na niego jak na idiotę.
-
Wiem to – rzucam szybko i wykonuję półobrót. Pieprzona szmaciana lalka dostaje
prosto w twarz, ja ląduję na nogach i wciąż jest mi tak mało. Mam ochotę zabić
siebie, zniszczyć tą lalkę i pewnie wciąż byłoby zbyt mało. Nigdy nie dam
upustu swojej złości, która gotuje się we mnie od tylu tygodni. – Tyle, że
gdybym chciała wyładować złość dzięki magii, zniszczyłabym całe królestwo i
poboczne wioski. To jest bezpieczniejsze.
Jake
obserwuje mnie coraz bardziej zaintrygowany.
-
Słuchaj, wcześnie nie miałem okazji, albo odwagi… - Jacob zdobywa moją uwagę na
tyle, żebym przestała na chwilę boksować kukłę. Może to lepiej, musze wziąć
oddech. Szatyn patrzy mi w oczy. – Przepraszam za swoje zachowanie. – Unoszę
brwi. – Kiedy się obudziłaś, nie byłem zdolny do normalnego funkcjonowania.
Mogłem być z lekka nieznośny, a to był dla ciebie trudny czas. A ja ci go nie
ułatwiłem.
Mam
ochotę się śmiać, ale szybko z tego rezygnuję.
-
Masz dobry refleks – mówię z lekka rozbawiona. – Dwa miesiące minęły i dopiero
teraz słyszę wyrzuty sumienia w twoim głosie.
-
To raczej coś innego niż wyrzuty sumienia – oznajmia.
-
Więc co takiego?
Uderzam
znowu. Za chwilę rozbiję sobie pięści, ale choćbym nie wiem jak bardzo
uderzała, to mnie nie opuszcza. Nie wiem, co mam zrobić. Jak się pozbyć tego
denerwującego uczucia. Zawiedzenia, samotności, zmęczenia, złości, nienawiści.
To wszystko rozsadza mnie od środka i nie potrafię się tego pozbyć.
Czasami
chce mi się po prostu płakać.
-
Codziennie patrzę jak uderzasz tą lalkę, albo mnie, i wiem, że nie robisz tego
dla własnej kondycji. Nie uczyłaś się tych ciosów żeby się obronić, kiedy magia
zawiedzie… Robisz to, bo czujesz się źle.
-
Minęły dwa miesiące. Twój refleks naprawdę zaczyna mnie przerażać, Jake –
mówię.
Rzucam
mu cierpki uśmiech, ale o się nie uśmiecha.
-
Wiem, co było między tobą i nim na Galahiti. – Teraz całkowicie przestaję
cokolwiek robić. Nie chcę nawet oddychać. Nie chcę o nim słyszeć, ale Jacob i
tak powie mi, co ma mi do powiedzenia. Chcę tego czy nie, muszę to usłyszeć. –
A teraz go tu nie ma. O to chodzi?
Biorę
głęboki oddech i zmuszam się, do spojrzenia na kolegę.
-
Katherine powiedziała mi, że miesiąc przed moim przebudzeniem zniknął. Zostawił
mnie, Jacob. I nie ma go od miesięcy… a ja po prostu nie potrafię normalnie
oddychać, kiedy wiem, co zrobił. Kiedy nie wiem dlaczego. Dlatego tu
przychodzę, – mówię całkiem szczerze, on może znać prawdę – żeby jakimś cudem
pozbyć się tych wszystkich dręczących emocji.
Pewnie
chciałby mi coś powiedzieć, ale milczy.
-
Nie mów nikomu – uderzam lalkę raz, drugi, trzeci. – Nikt nie musi wiedzieć, że
jestem na skraju załamania. To nie jest niczyja sprawa, jest moja. Dam sobie z
tym radę.
Jake
prycha kpiąco.
-
Niszcząc swoje ciało?
-
Nie dam rady go zniszczyć. Jestem nieśmiertelna. Oboje jesteśmy – rzucam. – I
może to jest właśnie najgorsze, że nie mogę sobie nic zrobić, żeby o nim nie myśleć.
-
Lydia, hej… spójrz na mnie. Dasz radę – oświadcza, patrząc mi w oczy. – Wiem,
że to boli. Pewnie nie wyobrażam sobie jak bardzo, ale ja wiem, że dasz sobie
radę. Sean nigdy nie był tego wart, nawet jeżeli ty myślisz inaczej. Powinnaś
się poddać.
-
Już dawno to zrobiłam.
Boksuję
dalej.
Uderzam,
aż lalka zaczyna mieć czerwone kropki na białych szmatach. Zerkam na swoje
nadgarstki i widzę je poszarpane, leje się krew, choć praktycznie tego nie
czuję. Chwilę później wszystkie kostki są zagojone, a ja wyżywam się dalej.
Jacob
już nic nie mówi. Obserwuje mnie spokojnie, widzę, że jest gotowy pomóc mi w
każdej chwili, ale w takiej sytuacji nic nie może mi pomóc.
-
Okay, powinnam się zbierać – mówię, odchodząc od zmaltretowanej lalki. Zbliża
się południe. – Rose pewnie czeka, aż łaskawie się pojawię i zjem z nią obiad.
Jake
posyła mi łagodny uśmiech, kiedy ubieram swoje czarne buty na podwyższonym
obcasie. Podchodzi i siada obok mnie na kanapie. Milczał przez cały czas,
wydaje mi się, że ma mi coś do powiedzenia. Aż boję się słyszeć, co to takiego.
-
Wyduś to z siebie – ponaglam go, bo już prawie wychodzę.
-
Nie wiem czy chcesz to słyszeć.
Patrzę
na niego wyczekująco.
-
Przecież nic złego ci nie zrobię, jak mi powiesz coś, co mnie nie zadowoli. No
dalej, powiedz to – rzucam lekko.
Zrobiło
mi się odrobinę lżej na duszy po tym treningu. Są plusy i minusy tego czasu
spędzonego na siłowniach. Po pierwsze, nie muszę martwić się o sylwetkę, choć i
tak nigdy się nie martwiłam. Od dziecka byłam chuda jak patyk, teraz wyglądam
bardzo dobrze. A po drugie, przynajmniej nie marnuję czasu na zbędne
pokazywanie się na zamku. I tak prawie wszyscy mnie już znają, do czego nigdy
nie dążyłam.
-
Za godzinę będzie tu Dylan.
Ta
wiadomość wbija mnie w podłogę.
Przez
te dwa miesiące naprawdę rzadko myślałam o Dylanie. Większość czasu byłam
zajęta, drugą większość zajmował moją głowę Sean. Zastanawiałam się, co stało
się z Dylanem, ale gdzieś podświadomie wiedziałam, że na pewno nic mu nie jest.
Teraz
jestem odrobinkę przestraszona, nawet nie wiem dlaczego.
-
Co tu robi?
-
Raczej, co będzie tu robił – poprawia mnie Jake. – Zostaje na kilka dni.
-
Ale – chyba sama w to nie wierzę – po co? Gdzie właściwie był przez ten cały
czas?
-
Mieszka w zamku Izaaka, brata Katherine. Nie chciał tu zostawać. Nigdy tak
naprawdę nie spytałem dlaczego. Pewnego dnia wsiadł na konia, pożegnał się z
królową i odjechał.
Narzucam
na siebie sweter i wstaję z kanapy. Jake podąża moim śladem.
-
Jednak w czymś są do siebie podobni – zauważam.
Wytrzymuję
współczujące spojrzenie, którego nie potrzebuję.
-
Zawsze byli.
Zaciskam
usta w cienką linię. Mrużę na chwilę oczy, bo znów prześladuje mnie to
cholernie uczucie samotności wśród ludzi.
-
Idziesz na obiad? Will dzisiaj ma zaprezentować swój specjał.
-
Chętnie coś zjem.
Siedzę
na ławce i czytam książkę. Słońce pięknie świeci, ogrzewa moją skórę.
Katherine
i pozostali mieszkańcy zamku także spędzają czas na placu królewskim, tyle, że
oni czekają na Dylana, jakby był jakimś księciem. Ja schowała się w najdalszym
zakątku placu, ale i tak wszystko doskonale widzę. Uwielbiam swoje wyostrzone
zmysły.
I
w końcu „książę” pojawia się na scenie. Katherine uśmiecha się tak, jak rzadko
zdarza jej się uśmiechać.
Jestem
pewna, że powrotu Seana nikt nie będzie tak świętował.
Dylan
prawie wcale się nie zmienił. Może trochę zmężniał, wydoroślał. Wciąż ma piękny
uśmiech. Widzę jak schodzi z konia, wita się z królową. Zaraz za nim przyjeżdża
jakiś mężczyzna na koniu i zachowuje się niemal identycznie jak Black. Wita się
ze wszystkimi. Wołają na niego „Jonathan”. Tylko tyle zdążyłam zarejestrować.
Wracam
do czytania książki i cieszenia się piękną pogodą.
-
Słyszałem, że jesteś tu sławna – słyszę znajomy głos.
Podnoszę
wzrok i dopiero teraz zauważam, że Dylan siedzi po drugiej stronie ławki. Nie
może siedzieć bliżej, bo mam nogi na niej, wcale nie zamierzam ich ściągać. Tak
mi wygodnie.
Przyzwyczaiłam
się do życia wygodnie w zamku. To nie grzech.
-
Nie tak bardzo jak ty – posyłam mu delikatny uśmiech. – Miło cię widzieć,
Dylan.
-
Ciebie też. - Bierze oddech. – Cieszę się, że wreszcie się obudziłaś. Miałem
nadzieję, że jeszcze będę mógł z tobą porozmawiać, kiedy wyjeżdżałem. Byłaś mi
najbliższą osobą kiedyś. Niewiele się zmieniło.
Przekręcam
delikatnie głowę.
Promienie
słońca uderzają moją twarz, ale ze swoim nadnaturalnym ciałem, nie muszę mrużyć
oczu przez natężenie światła. To w pewnym stopniu cudowne, w drugim trochę
dziwne. Nie narzekam, w każdym razie.
-
Więc, skąd wracasz? – pytam.
-
Mieszkam w zamku brata Katherine – odpowiada. No tak, Jake coś wspominał. –
Masz niebieskie oczy, kiedyś miałaś brązowe.
-
Kiedyś były ładniejsze, co? – rzucam, dziwnie lekko mi się z nim rozmawia. Tak
swobodnie.
-
Niebieskie ci pasują. Czeka nas długa rozmowa, jak widzę. Może wyjdziesz ze mną
jutro do ogrodów? Porozmawiamy o wszystkim, o czym będziesz tylko chciała –
zapewnia, kiedy unoszę brew. – Obiecuję.
-
Bardzo chętnie – odpowiadam po krótkim namyśle.
Dylan
wstaje.
Chcę
już wrócić do czytania książki, ale podchodzi do nas ten mężczyzna, który
przyjechał zaraz po nim. Ma ciemne blond włosy, jest nieco wyższy od Dylana. I
z daleka widać, że bardzo pewny siebie.
Seanowi nigdy by
nie dorównał. Żaden z nich.
-
Ledwo przyjechaliśmy, a ty już flirtujesz z pięknymi kobietami.
Flirciarz.
Okropny przypadek faceta.
-
To nie tylko piękna kobieta, Jonathan, to moja przyjaciółka i była dziewczyna
zarazem – tłumaczy mu Dylan.
A
ja wolałabym, żeby oszczędził pojęcia „była dziewczyna”. Nie wiem nawet kim
jest ten Jonathan, ale w jego towarzystwie Dylan się gorszy. Nigdy nie był taki
pewny siebie, zarozumiały. Może przesadzam. Może autentycznie przesadzam, ale
jeśli Dylan nie jest teraz innym człowiekiem, to już nie wiem, kim jest.
Jonathan
wyciąga dłoń, a kiedy podaję mu swoją, całuje mnie w nią.
-
Jonathan Cheney – przedstawia się.
Dziwne,
nawet nie mam ochoty dla niego wstawać.
-
Lydia Carter.
-
Nowonarodzona! – wykrzykuje półgłosem, jest taki.. denerwujący. – Pewnie
doceniana przez wszystkich.
-
Powiedzmy – rzucam.
Ale
rzucam także Dylanowi spojrzenie mówiące, że nie mam ochoty kontynuować z
Jonathanem rozmowy. Chyba zrozumiał, bo kładzie dłoń na ramieniu kolegi i
najwyraźniej zbiera się do wyjścia.
-
Jonathan, chodźmy już. Porozmawiasz z Lydią na przyjęciu wieczorem – mówi do
niego.
Zaraz,
chwila.
-
Na czym? – pytam, unosząc brwi.
-
Dzisiaj wieczorem organizowane jest przyjęcie z okazji imienin królowej –
wyjaśnia Jonathan, nie dając dojść Dylanowi do głosu. – Przyjdź, będzie świetna
zabawa.
-
Na pewno się pojawię – kłamię.
Nigdy
w życiu tam nie pójdę.
Choćby
mnie Rosalie miała przykuć łańcuchami do krzesła i zanieść tam.
Rozwalę
te łańcuchy.
Jejku... Tym razem skomentuję!
OdpowiedzUsuńKochanie!
UsuńWybacz, że Cię zawiodłam... Miałam się poprawić, a z tego jak zwykle wyszło nic :(.
Nie wiem co mam napisać, bo rozdział wyszedł Ci naprawdę wspaniale i odjął mi mowę.
Mam nadzieję, że nie jesteś zła za mój komentarz :(.
Nie mam jakoś siły żeby zrobić cokolwiek...
Kocham,
Shoshano aka MAŁPA
miód malina
OdpowiedzUsuń/ja