22.11.2016

03. "Nowonarodzona!"


Dwa miesiące później…

Siadam na parapecie, podwijam kolana pod brodę i biorę głęboki oddech. Powietrze wbija mi malutkie kryształki lodu w gardło, płuca, serce. Głowa boli mnie od myślenia, albo niemyślenia. Oddycham głęboko, zamykam oczy i mam ochotę, jak każdego wieczora, wydłubać sobie resztki serca i rzucić je ptakom na pożarcie. Kiedy otwieram oczy, jak każdego wieczora, liczę gwiazdy. Od dwóch miesięcy codziennie liczę gwiazdy. Mało śpię, więc coś muszę robić nocami. To mnie uspokaja. Jak niewiele rzeczy w tym zamku.
Za dnia jest znacznie łatwiej. Wstaję, wychodzę i robię to, co do mnie należy. Odwiedzam Willa w czasie obiadu, rozmawiam z nim o rzeczach, które nie mają prawie żadnego znaczenia, a potem wychodzę i pomagam Katherine w obowiązkach. Czasami trenuję z Jake’iem taktyki walki, czasami ćwiczę z Derekiem na siłowniach. Wieczory spędzam rozmawiając z Rosalie.
Inaczej: robię wszystko, by nie myśleć o sobie; nie mieć dla siebie czasu.
Bo kiedy go mam, przypominam sobie słowa Katherine na jego temat. Już nigdy więcej o nim nie rozmawiałyśmy. Ale ja wciąż pamiętam, że się poddał. Zostawił mnie. Wyjechał. Czuł się ubezwłasnowolniony czekaniem na moje przebudzenie, więc mnie zostawił.
I pamiętam o tym każdej kolejnej nocy, kiedy siadam na parapecie i chcę się zabić, bo każdy kolejny oddech boli bardziej, niż śmierć w bezustannym śnie.
Katherine była pierwszą i zarazem ostatnią osobą, która ze mną o nim rozmawiała. Nikt inny nie odważył się poruszyć tematu. Boją się mojej reakcji. Boją się mojego załamania i nawet nie zdają sobie sprawy z tego, że już dawno wiem. Unikają rozmowy, której nikt nie ma zamiaru zaczynać. Nie wiedzą, że żyję bo muszę. Nie żyję dla żadnego racjonalnego powodu.
Oddycham z nadzieją, że może jeszcze kiedyś go zobaczę.
A potem zmuszam się, do zamknięcia oczu i przeżywania koszmarów raz jeszcze. Odkąd wiem, że go nie ma, bezpieczeństwo nigdy nie wraca. Nie pamiętam jak to jest czuć się bezpiecznie.


Uderzam
Mocniej mocniej mocniej
Jak tylko potrafię.
Muszę pozbyć się wszystkiego, co we mnie siedzi, co mnie męczy. Więc przyszłam do Jake’a, kiedy razem z Derekiem skończyli szkolić elfy. Został tylko Jake, a ja się na nim wyżywam, jakby był szmatą, po której można skakać i ją rozdrapywać.
Blokuje kolejny cios.
Denerwuję się jeszcze bardziej i uderzam mocniej, aż w końcu dostaje tak, że prawie się zatacza.
Jego uczniowie, młode elfy siedzą za szybą i patrzą na moje wyczyny. Nie mam się czym popisać, to tylko dwa miesiące treningu, ale jeśli chcą, to niech patrzą. Rozchodzą się dopiero po kilkunastu minutach, kiedy zaczyna im się porządnie nudzić.
A ja wciąż uderzam, bo to nigdy ze mnie nie wychodzi.
Nie umiem odpuścić, przestać o nim myśleć, szukać go w swoich myślach, wspomnieniach.
- Jesteś tykającą bombą – kwituje Jake, uśmiechając się gorzko. – Nie sądziłem, że masz tyle energii.
Uderzam raz jeszcze, unika ciosu.
Dyszę.
- Ćwiczysz ze mną dwa miesiące i dopiero to zauważyłeś?
- Byłem nieobecny. Czasem za często – zauważa.
Unoszę brwi.
- Wiem to. Szkoda, że ty zauważyłeś to tak późno – mówię.
Zadaję kolejny cios, mocniejszy. Tyle, że tym razem nie uderzam w Jacoba. Cios przyjmuje model obwiązany szmatami, wykonany z marmuru, na którym ćwiczą elfy.
- Właściwie, to po co ćwiczysz? Jesteś czarodziejką, mroczną w dodatku. Magia cię ochroni, jak będziesz w niebezpieczeństwie – stwierdza mężczyzna, a ja patrzę na niego jak na idiotę.
- Wiem to – rzucam szybko i wykonuję półobrót. Pieprzona szmaciana lalka dostaje prosto w twarz, ja ląduję na nogach i wciąż jest mi tak mało. Mam ochotę zabić siebie, zniszczyć tą lalkę i pewnie wciąż byłoby zbyt mało. Nigdy nie dam upustu swojej złości, która gotuje się we mnie od tylu tygodni. – Tyle, że gdybym chciała wyładować złość dzięki magii, zniszczyłabym całe królestwo i poboczne wioski. To jest bezpieczniejsze.
Jake obserwuje mnie coraz bardziej zaintrygowany.
- Słuchaj, wcześnie nie miałem okazji, albo odwagi… - Jacob zdobywa moją uwagę na tyle, żebym przestała na chwilę boksować kukłę. Może to lepiej, musze wziąć oddech. Szatyn patrzy mi w oczy. – Przepraszam za swoje zachowanie. – Unoszę brwi. – Kiedy się obudziłaś, nie byłem zdolny do normalnego funkcjonowania. Mogłem być z lekka nieznośny, a to był dla ciebie trudny czas. A ja ci go nie ułatwiłem.
Mam ochotę się śmiać, ale szybko z tego rezygnuję.
- Masz dobry refleks – mówię z lekka rozbawiona. – Dwa miesiące minęły i dopiero teraz słyszę wyrzuty sumienia w twoim głosie.
- To raczej coś innego niż wyrzuty sumienia – oznajmia.
- Więc co takiego?
Uderzam znowu. Za chwilę rozbiję sobie pięści, ale choćbym nie wiem jak bardzo uderzała, to mnie nie opuszcza. Nie wiem, co mam zrobić. Jak się pozbyć tego denerwującego uczucia. Zawiedzenia, samotności, zmęczenia, złości, nienawiści. To wszystko rozsadza mnie od środka i nie potrafię się tego pozbyć.
Czasami chce mi się po prostu płakać.
- Codziennie patrzę jak uderzasz tą lalkę, albo mnie, i wiem, że nie robisz tego dla własnej kondycji. Nie uczyłaś się tych ciosów żeby się obronić, kiedy magia zawiedzie… Robisz to, bo czujesz się źle.
- Minęły dwa miesiące. Twój refleks naprawdę zaczyna mnie przerażać, Jake – mówię.
Rzucam mu cierpki uśmiech, ale o się nie uśmiecha.
- Wiem, co było między tobą i nim na Galahiti. – Teraz całkowicie przestaję cokolwiek robić. Nie chcę nawet oddychać. Nie chcę o nim słyszeć, ale Jacob i tak powie mi, co ma mi do powiedzenia. Chcę tego czy nie, muszę to usłyszeć. – A teraz go tu nie ma. O to chodzi?
Biorę głęboki oddech i zmuszam się, do spojrzenia na kolegę. 
- Katherine powiedziała mi, że miesiąc przed moim przebudzeniem zniknął. Zostawił mnie, Jacob. I nie ma go od miesięcy… a ja po prostu nie potrafię normalnie oddychać, kiedy wiem, co zrobił. Kiedy nie wiem dlaczego. Dlatego tu przychodzę, – mówię całkiem szczerze, on może znać prawdę – żeby jakimś cudem pozbyć się tych wszystkich dręczących emocji.
Pewnie chciałby mi coś powiedzieć, ale milczy.
- Nie mów nikomu – uderzam lalkę raz, drugi, trzeci. – Nikt nie musi wiedzieć, że jestem na skraju załamania. To nie jest niczyja sprawa, jest moja. Dam sobie z tym radę.
Jake prycha kpiąco.
- Niszcząc swoje ciało?
- Nie dam rady go zniszczyć. Jestem nieśmiertelna. Oboje jesteśmy – rzucam. – I może to jest właśnie najgorsze, że nie mogę sobie nic zrobić, żeby o nim nie myśleć.
- Lydia, hej… spójrz na mnie. Dasz radę – oświadcza, patrząc mi w oczy. – Wiem, że to boli. Pewnie nie wyobrażam sobie jak bardzo, ale ja wiem, że dasz sobie radę. Sean nigdy nie był tego wart, nawet jeżeli ty myślisz inaczej. Powinnaś się poddać.
Nie mogę się poddać.
- Już dawno to zrobiłam.
Boksuję dalej.
Uderzam, aż lalka zaczyna mieć czerwone kropki na białych szmatach. Zerkam na swoje nadgarstki i widzę je poszarpane, leje się krew, choć praktycznie tego nie czuję. Chwilę później wszystkie kostki są zagojone, a ja wyżywam się dalej.
Jacob już nic nie mówi. Obserwuje mnie spokojnie, widzę, że jest gotowy pomóc mi w każdej chwili, ale w takiej sytuacji nic nie może mi pomóc.
- Okay, powinnam się zbierać – mówię, odchodząc od zmaltretowanej lalki. Zbliża się południe. – Rose pewnie czeka, aż łaskawie się pojawię i zjem z nią obiad.
Jake posyła mi łagodny uśmiech, kiedy ubieram swoje czarne buty na podwyższonym obcasie. Podchodzi i siada obok mnie na kanapie. Milczał przez cały czas, wydaje mi się, że ma mi coś do powiedzenia. Aż boję się słyszeć, co to takiego.
- Wyduś to z siebie – ponaglam go, bo już prawie wychodzę.
- Nie wiem czy chcesz to słyszeć.
Patrzę na niego wyczekująco.
- Przecież nic złego ci nie zrobię, jak mi powiesz coś, co mnie nie zadowoli. No dalej, powiedz to – rzucam lekko.
Zrobiło mi się odrobinę lżej na duszy po tym treningu. Są plusy i minusy tego czasu spędzonego na siłowniach. Po pierwsze, nie muszę martwić się o sylwetkę, choć i tak nigdy się nie martwiłam. Od dziecka byłam chuda jak patyk, teraz wyglądam bardzo dobrze. A po drugie, przynajmniej nie marnuję czasu na zbędne pokazywanie się na zamku. I tak prawie wszyscy mnie już znają, do czego nigdy nie dążyłam.
- Za godzinę będzie tu Dylan.
Ta wiadomość wbija mnie w podłogę.
Przez te dwa miesiące naprawdę rzadko myślałam o Dylanie. Większość czasu byłam zajęta, drugą większość zajmował moją głowę Sean. Zastanawiałam się, co stało się z Dylanem, ale gdzieś podświadomie wiedziałam, że na pewno nic mu nie jest. 
Teraz jestem odrobinkę przestraszona, nawet nie wiem dlaczego.
- Co tu robi?
- Raczej, co będzie tu robił – poprawia mnie Jake. – Zostaje na kilka dni.
- Ale – chyba sama w to nie wierzę – po co? Gdzie właściwie był przez ten cały czas?
- Mieszka w zamku Izaaka, brata Katherine. Nie chciał tu zostawać. Nigdy tak naprawdę nie spytałem dlaczego. Pewnego dnia wsiadł na konia, pożegnał się z królową i odjechał.
Narzucam na siebie sweter i wstaję z kanapy. Jake podąża moim śladem.
- Jednak w czymś są do siebie podobni – zauważam.
Wytrzymuję współczujące spojrzenie, którego nie potrzebuję.
- Zawsze byli.
Zaciskam usta w cienką linię. Mrużę na chwilę oczy, bo znów prześladuje mnie to cholernie uczucie samotności wśród ludzi.
- Idziesz na obiad? Will dzisiaj ma zaprezentować swój specjał.
- Chętnie coś zjem.


Siedzę na ławce i czytam książkę. Słońce pięknie świeci, ogrzewa moją skórę.
Katherine i pozostali mieszkańcy zamku także spędzają czas na placu królewskim, tyle, że oni czekają na Dylana, jakby był jakimś księciem. Ja schowała się w najdalszym zakątku placu, ale i tak wszystko doskonale widzę. Uwielbiam swoje wyostrzone zmysły.
I w końcu „książę” pojawia się na scenie. Katherine uśmiecha się tak, jak rzadko zdarza jej się uśmiechać.
Jestem pewna, że powrotu Seana nikt nie będzie tak świętował.
Dylan prawie wcale się nie zmienił. Może trochę zmężniał, wydoroślał. Wciąż ma piękny uśmiech. Widzę jak schodzi z konia, wita się z królową. Zaraz za nim przyjeżdża jakiś mężczyzna na koniu i zachowuje się niemal identycznie jak Black. Wita się ze wszystkimi. Wołają na niego „Jonathan”. Tylko tyle zdążyłam zarejestrować.
Wracam do czytania książki i cieszenia się piękną pogodą.
- Słyszałem, że jesteś tu sławna – słyszę znajomy głos.
Podnoszę wzrok i dopiero teraz zauważam, że Dylan siedzi po drugiej stronie ławki. Nie może siedzieć bliżej, bo mam nogi na niej, wcale nie zamierzam ich ściągać. Tak mi wygodnie.
Przyzwyczaiłam się do życia wygodnie w zamku. To nie grzech.
- Nie tak bardzo jak ty – posyłam mu delikatny uśmiech. – Miło cię widzieć, Dylan.
- Ciebie też. - Bierze oddech. – Cieszę się, że wreszcie się obudziłaś. Miałem nadzieję, że jeszcze będę mógł z tobą porozmawiać, kiedy wyjeżdżałem. Byłaś mi najbliższą osobą kiedyś. Niewiele się zmieniło.
Przekręcam delikatnie głowę.
Promienie słońca uderzają moją twarz, ale ze swoim nadnaturalnym ciałem, nie muszę mrużyć oczu przez natężenie światła. To w pewnym stopniu cudowne, w drugim trochę dziwne. Nie narzekam, w każdym razie.
- Więc, skąd wracasz? – pytam.
- Mieszkam w zamku brata Katherine – odpowiada. No tak, Jake coś wspominał. – Masz niebieskie oczy, kiedyś miałaś brązowe.
- Kiedyś były ładniejsze, co? – rzucam, dziwnie lekko mi się z nim rozmawia. Tak swobodnie.
- Niebieskie ci pasują. Czeka nas długa rozmowa, jak widzę. Może wyjdziesz ze mną jutro do ogrodów? Porozmawiamy o wszystkim, o czym będziesz tylko chciała – zapewnia, kiedy unoszę brew. – Obiecuję.
- Bardzo chętnie – odpowiadam po krótkim namyśle.
Dylan wstaje.
Chcę już wrócić do czytania książki, ale podchodzi do nas ten mężczyzna, który przyjechał zaraz po nim. Ma ciemne blond włosy, jest nieco wyższy od Dylana. I z daleka widać, że bardzo pewny siebie.
Seanowi nigdy by nie dorównał. Żaden z nich.
- Ledwo przyjechaliśmy, a ty już flirtujesz z pięknymi kobietami.
Flirciarz. Okropny przypadek faceta.
- To nie tylko piękna kobieta, Jonathan, to moja przyjaciółka i była dziewczyna zarazem – tłumaczy mu Dylan.
A ja wolałabym, żeby oszczędził pojęcia „była dziewczyna”. Nie wiem nawet kim jest ten Jonathan, ale w jego towarzystwie Dylan się gorszy. Nigdy nie był taki pewny siebie, zarozumiały. Może przesadzam. Może autentycznie przesadzam, ale jeśli Dylan nie jest teraz innym człowiekiem, to już nie wiem, kim jest.
Jonathan wyciąga dłoń, a kiedy podaję mu swoją, całuje mnie w nią.
Dżentelmen, czy przesadzony flirciarz?
- Jonathan Cheney – przedstawia się.
Dziwne, nawet nie mam ochoty dla niego wstawać.
- Lydia Carter.
- Nowonarodzona! – wykrzykuje półgłosem, jest taki.. denerwujący. – Pewnie doceniana przez wszystkich.
- Powiedzmy – rzucam.
Ale rzucam także Dylanowi spojrzenie mówiące, że nie mam ochoty kontynuować z Jonathanem rozmowy. Chyba zrozumiał, bo kładzie dłoń na ramieniu kolegi i najwyraźniej zbiera się do wyjścia.
- Jonathan, chodźmy już. Porozmawiasz z Lydią na przyjęciu wieczorem – mówi do niego.
Zaraz, chwila.
- Na czym? – pytam, unosząc brwi.
- Dzisiaj wieczorem organizowane jest przyjęcie z okazji imienin królowej – wyjaśnia Jonathan, nie dając dojść Dylanowi do głosu. – Przyjdź, będzie świetna zabawa.
- Na pewno się pojawię – kłamię.
Nigdy w życiu tam nie pójdę.
Choćby mnie Rosalie miała przykuć łańcuchami do krzesła i zanieść tam.
Rozwalę te łańcuchy. 

3 komentarze:

  1. Jejku... Tym razem skomentuję!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kochanie!
      Wybacz, że Cię zawiodłam... Miałam się poprawić, a z tego jak zwykle wyszło nic :(.
      Nie wiem co mam napisać, bo rozdział wyszedł Ci naprawdę wspaniale i odjął mi mowę.
      Mam nadzieję, że nie jesteś zła za mój komentarz :(.
      Nie mam jakoś siły żeby zrobić cokolwiek...
      Kocham,
      Shoshano aka MAŁPA

      Usuń