17.03.2017

04. "Uciekaj"


Przyjęcie trwa.
Wszyscy bawią się w najlepsze w sali balowej, podczas gdy ja rozczesuję swoje włosy stojąc przed lustrem. Biorę głęboki oddech i narzucam na siebie czarną szatę. Ustawiam czarny kaptur na swojej głowie. Zakrywa on całą moją twarz, co jest bardzo korzystne w tej sytuacji. Sprawdzam dokładnie, czy nikt mnie aby na pewno nie rozpozna i wychodzę ze swojej sypialni.
Zamykam drzwi zaklęciem.
Wychodzę z zamku tylnym wyjściem, które (o dziwo) nie prowadzi przez salę balową, tak jak jedno z trzech. Jeszcze przy wyjściu słyszę muzykę dobiegającą z drugiej strony korytarza, głośną, wesołą muzykę. Jest tam też Rosalie z Derekiem, Jacob, Dylan. Ja nie mogłam. Takie zabawy nie są dla mnie.
Tym bardziej, kiedy tkwię w tym stanie umysłu, kiedy nic i nikt nie ma dla mnie znaczenia. Pewnie tylko popsułabym to przyjęcie i wyrzuciliby mnie wcześniej niż później, co byłoby im na rękę.
Otula mnie ciepłe powietrze. Z pomocą magii staję się niewidzialna. Wiele osób stoi na tarasie zamkowym, mogliby mnie zauważyć i wprowadzić na to cholerne przyjęcie. Muszę być ostrożna… ostrożniejsza niż zwykle. Muszę uważać na wszystko: każdy kamień, każdy dźwięk, wydobyty przeze mnie. Nawet oddychanie w pobliżu mrocznych jest nieostrożne. Mamy doskonałe zmysły.
Kilka minut później jestem już widzialna. Przechodzę przez bramy miasteczka. Zauważam ludzi kupujących na targach, które zamykają za godzinę. Wszyscy wyglądają tak normalnie, zwyczajnie, po prostu naturalnie. Na zamku wszystko jest przesadzone – wytwarzane ubiory, zachowanie, dekoracje, nawet jedzenie czasami jest zbyt dobre. To niestosowne narzekać, kiedy ma się wszystko co najlepsze, ale czasami można zatęsknić za tą zwyczajnością.
Ja nigdy nie będę zwyczajna i niestety – wiem to.  
Plątam się małymi uliczkami miasteczka, obserwuję tutejszych ludzi. Mieszkają tu czarodzieje biali, elfy, bardzo rzadko krasnoludy i nimfy. Wszyscy ci, którzy nie mogą mieszkać w zamku i żyć w luksusach, mieszkają w miasteczkach takich jak te. Nimfy żyją głównie w lasach, tutaj – sama nie wiem co robią. Może odwiedzają przyjaciół. Może potrzebują ucieczki od codzienności, jak ja.
Byłam w miasteczku już kilka razy, dwa z Jacobem, raz z Rosalie i chyba tylko raz z Derekiem. Miałam pomóc mu w przeniesieniu zakupów, kiedy jeden z elfów, który się tym zajmuje, zaczął chorować. Wtedy tylko tu wchodziłam i wychodziłam. Wieczorem nigdy się nie wychylałam, bo zwykle ktoś ma na mnie oko. Teraz mogę rozejrzeć się tu sama, obejrzeć jak wygląda życie tutaj. Na pewno nie lepiej niż na zamku, ale jednak to też jest na swój sposób piękne.
Mijając kolejną uliczkę, zauważam ludzi zebranych w kole. Ktoś się śmieje, ktoś klaszcze, ktoś wiwatuje. Słyszę szczęście. Szczęście u dziecka zawsze jest tak cudowne, tak prawdziwe, że nie da się go w żaden sposób zagłuszyć. Podchodzę do koła, wciskam się delikatnie między nadprzyrodzone istoty i zauważam komika w jego centrum. Opowiada żarty, wygłupia się i śmieje sam z siebie. To może głupie, ale skoro wzbudza śmiech u innych, powinien robić to bardzo często. W tym świecie jest to potrzebne, zwłaszcza tym dzieciom. Nie wiem dlaczego, ale mam przeczucie, że tu nigdy tak naprawdę nie było bezpieczeństwa, że może nie tylko ja nie czuję się bezpiecznie na tym świecie.
Ten komik jest świetny. Nawet mnie dał radę rozśmieszyć.
Pogratuluję mu, kiedy zobaczę go kolejny raz.
Spuszczam głowę tylko na sekundę, by zobaczyć roześmiane twarze. Ale zamiast tego widzę przerażenie. Zdezorientowana, podnosząc głowę zauważam tylko, jak przewraca się na ziemię. Bezwładnie ląduje na ziemi. W jego szyi tkwi błyszcząca strzała. Jego ciało blednie, klatka piersiowa przestaje się unosić. Komik tonie w swojej krwi.
Dzieci zaczynają płakać.
Zakładam na głowę kaptur, kiedy dobiegają do mnie odgłosy zbliżających się koni. Większość z zebranych tu ludzi zakłada kaptury. Nie ruszają się. Dlaczego, do cholery, nikt nie ucieka? Ci ludzie stoją w miejscu tak, jakby zostali przyłapani na przestępstwie i jakby wiedzieli, że uciekanie teraz tylko pogorszy sprawę. Zmartwione matki uciszają swoje dzieci, niektóre zakrywają im oczy, widząc zabitego człowieka na ziemi.
W końcu ktoś nadjeżdża.
Blondyn na koniu zatrzymuje się tuż przed kołem zebranych. Patrzy na komika i zaczyna się śmiać. Śmieje się głośno, przeraźliwie i długo. Za chwilę dołącza do niego kilkoro jego ludzi. Idą za nim ślad, kiedy dzieci płaczą coraz bardziej.
- Uciszcie te małe żywe lalki, bo zaraz wszystkim poprzecinam struny głosowe – mówi do nas.
Kobiety uspokajają dzieci. Wszyscy są przerażeni.
Ale ja nie. Ja jestem tylko ciekawa, co to za pieprzony typ ma prawo zabijać tutejszych ludzi i dlaczego Katherine jeszcze nic z tym nie zrobiła. Na pewno o tym wie. Skoro ci ludzie nie zaczęli uciekać, ten blondyn jest stałym gościem miasteczka.
Patrzy na zamek. No tak, przyjęcie trwa w najlepsze.
A on krzywi się nienawistnie.
Zaraz wraca do normalnego świata.
- Biedny komik – komentuje złośliwie. – Mógł być z niego jakiś pożytek. A teraz nie opowie żadnego żartu, nie zabawi waszych głupich dzieci. Ktoś wypowiedział mu koniec jego życia – śmieje się. – Miejmy nadzieję, że zmarł robiąc to, co najbardziej kocha.
Wszyscy milczą.
Odzywa się tylko jedna kobieta:
- Jesteś potworem. Ci ludzie to nie zabawki.
- Zamilcz, Maria. Jeszcze nie jest ci pisana śmierć, więc mnie nie prowokuj. – Patrzy znowu na wszystkich. Ma pieprzone, zielone oczy. Przypominają mi czyjeś oczy, które znam. – Kto chce obejrzeć przedstawienie?
Jakiś mały chłopczyk nagle wybucha płaczem.
Wszystko dzieje się tak szybko.
Blondyn piorunuje go wzrokiem, dziecko zaczyna się tak bać, że ucieka od matki i biegnie przed siebie tak szybko, jak tylko potrafi. Przywódca tych morderców wyciąga łuk i strzały. Nim zdążę zareagować, wypuszcza pięknie naostrzoną strzałę. Dzieciątko dostaje w brzuch, przewraca się. Nie oddycha już więcej.
Ten obraz tak mocno zapada w moje serce.
Zaciskam zęby.
Pragnę coś mu zrobić, więc zbieram w sobie moc. Rozluźniam dłonie, a kiedy jestem gotowa, zaciskam je bardzo powoli. Wszystkich pomocników blondyna i jego w szczególności otaczam piorunującym spojrzeniem, dosięgającym ich spod czarnego kaptura. Wszyscy po kolei zaczynają się podduszać, kiedy mocniej zaciskam dłoń. Robię to powoli. Ten chłopiec i tak cierpiał bardziej. Jego matka cierpi wciąż, niemiłosierny ból. Blondyn, ich przywódca, rozgląda się po całym kole, szukając winnego. On sam w sobie dusi się najmniej, jakby ćwiczyć odparcie magii wiele czasu.
Nikt nie wie co się dzieje. Ludzie rozglądają się po sobie, ale nie zauważają w tym wszystkim mnie.
W końcu skupiam się na morderczym blondynie.
Dociskam pięści, nie spuszczam z niego wzroku czując, jak mocno magia napiera na jego obronę. W końcu i on zaczyna się podduszać. Jestem z siebie bardzo zadowolona. Potrzebowałam tego upływu złości, uczucia tej euforii i wolności, którą daje mi używanie magii.
Uciekajcie - rozlega się cichy szept, wywołany przeze mnie, choć nawet nie poruszam ustami.
Blokuję całą zgraję mordercy, kiedy tłum zaczyna się rozbiegać. Chowają się w swoich domach, zabezpieczają się jak mogą.
Kiedy sama orientuję się, że zaraz dam się nakryć, czuję jak ktoś gwałtownie popycha mnie w ścianę jakiegoś domu. W najciemniejszy kąt. Na początku nie wiem co się dzieje. Nikt nie ma tu tak silnej mocy. No, nikt, kto chciałby mnie ratować. Mrugam oczyma zdezorientowana na tyle, by nie wierzyć własnym zmysłom.
I faktycznie nie wierzę, widząc przed sobą tak boleśnie znajomą twarz, sylwetkę, czując ten przerażający zapach jego ciała. On patrzy mi w oczy tak, jakby sam w to nie wierzył. Oddycham głęboko, czując jeszcze ból spowodowany uderzeniem o ścianę.
Trwają sekundy, zanim on przytomnieje i odsuwa się ode mnie. Jakbyśmy się nie znali, albo nie powinni. Mam szum w głowie. Nie wiem co myśleć. Zwariowałam? Może to wcale nie on? Może nie powinnam w ogóle dziś wychodzić, bo nie czułam się wcale dobrze. Ale gorzej czułabym się na przyjęciu.
Może odsunął się trochę, ale wciąż bardzo wyraźnie widzę jego niebieskie oczy. Zdezorientowanie, niewiarę w nich. Chcę zdjąć kaptur, pokazać mu kim jestem. Tyle, że on chyba nie potrzebuje więcej dowodów na to, że żyję, oddycham i przed chwilą prawie zginęłam na nowo. Jestem głupia i lekkomyślna, on to doskonale wie. Wie to lepiej niż ja i wszyscy tu zebrani.
Nie wiem co by ze mną było, gdyby nie Sean.
Widząc go, wreszcie mogę normalnie odetchnąć.
- Uciekaj – mówi do mnie półgłosem. Ma cudowny głos. I – nie wiedziałam, że to możliwe – jest jeszcze przystojniejszy niż był. – Nie powinnaś tu przychodzić. Ja nie powinienem… Po prostu uciekaj. Niech nikt cię nie widzi.
Co za pieprzony egoista.
- Zostawiłeś mnie.
Musiałam to powiedzieć. Nie zasnęłabym spokojnie, nie wymawiając tych dwóch kluczowych słów, które odbijały się w mojej głowie tak głośnym echem. Myślałam, że pewnego dnia nie wytrzymam. Teraz mogłam to z siebie wydusić. Zrzucić całą winę na niego.
Potrzebowałam tego.
- Uciekaj – powtarza i odchodzi ode mnie w szybkim tempie.
Staję się niewidzialna. Przemykam się między tymi wszystkimi ludźmi i widzę, jak Sean zaczyna rozmowę z tajemniczym blondynem. Nie oddalam się zbytnio. Chcę usłyszeć o czym rozmawiają. Ten morderca jest moim koszmarem, miło by było chociaż znać jego imię.
Już praktycznie nikogo nie ma na brukowanych ulicach.
Dźwięk jest czystszy, wyraźniejszy.
- Noah – zwraca się do niego Sean – nie powinieneś tu przyjeżdżać. Matka nie będzie zadowolona, kiedy się o tym dowie. Dostaniesz szlaban na używanie łuku.
Sean wsiada na czarnego konia, którego przed chwilą przywołał.
Teraz są twarzą w twarz.  
- A ty co? – kpi blondyn. – Postanowiłeś być bohaterem dzisiejszego wieczora? Daruj sobie, Sean. To nie w twoim stylu. Powinieneś siać popłoch, nie ratować jakichś niepotrzebnych ludzi. To strata czasu dla ciebie i dla mnie. Nie przeszkadzajmy sobie w robocie.
Ugh. Dajcie mi go zabić.
- Nie jestem tobą – stwierdza Hale, ma zacięty wyraz twarzy.
- Nie próbuj mnie obrazić.
- Ten chłopak mógł żyć, mieć rodzinę – wyrzuca z siebie Sean. – Nic złego ci nie zrobił. Nie musiałeś go zabijać, nikomu nie musisz udowadniać jaki jesteś bezwartościowy.
Ewidentnie jest wściekły.
- A więc ty chciałeś mnie udusić? – pyta podejrzliwie Noah, bo chyba tak mu na imię. – Pozbyć się mnie tak przewidywalną sztuczką?
- To nie byłem ja, ale zazdroszczę pomysłowości i siły temu, kto to zrobił – mówi, chociaż i tak zawsze był tysiąc razy lepszy i silniejszy ode mnie. – Matka powinna zamknąć cię w lochu już dawno temu, ale za bardzo cię kocha, żeby to zrobić. Wracaj do siebie i nie przyjeżdżaj tu, bo następnym razem ci się nie upiecze.
Noah milczy przez chwilę. Kiwa głową na swoich ludzi, a oni się rozjeżdżają.
- Dowiem się, kto to zrobił. I uwierz mi, ten ktoś drogo za to zapłaci… Kiedyś lepiej się dogadywaliśmy.
- Jedź już – ponagla go Sean.
Noah kręci głową, jakby był zawiedziony i po chwili odjeżdża, wcześniej taksując to miasteczko morderczym spojrzeniem.
Opieram się o ścianę jakiegoś budynku.
Sean również gdzieś jedzie. Nawet nie ogląda się za siebie.
Dlaczego tu był, skoro chciał stąd odejść?
Skoro całkowicie odszedł i nigdy więcej nie pojawił się w zamku? 


*********

Ciężko nazwać to u góry rozdziałem, ale mniejsza... Wróciłam! 
To znaczy... Częściowo wróciłam, bo to zależy, czy ktoś będzie czytał to coś na górę o ile odzyskam na to wenę i przypomnę sobie mniej więcej o czym było. Ale pamiętam, zawsze sprawiało mi radość pisanie tego opowiadania. Wiecie, klimaty fantastyczne to bardziej moje klimaty :)) Aczkolwiek weszłam tu na bloga tak bardziej sporadycznie, a ten rozdział jest napisany od dawna, dodaję go dzisiaj - nie pytajcie dlaczego xD Bo tak sobie pomyślałam, że w sumie skoro piszę coś realistycznego już, to chętnie też chciałabym popływać w klimatach fantastyki na blogosferze, chociaż rzadko się to cieszy popularnością - ale to nic :D 
Napiszcie mi co o tym myślicie, o tej kontynuacji. 
Cherry,
Love x

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz